Выбрать главу

— Zgadza się? — zapytała, widząc jego zaskoczenie.

Nie przypuszczał, że te informacje dotrą do niej, a tym bardziej że ją zainteresują. Teraz jednak zapomniał o niechęci: mógłby się puszyć dzień i noc, jeśli tylko dzięki temu zdoła zyskać jej przychylność.

— Rzeczywiście należę do starego i szlachetnego rodu. Służbę w Korpusie poczytuję sobie za zaszczyt — dodał, choć poczuł się winny, bo przecież nikt z jego rodziny nie podzieliłby jego zdania.

Qian skinęła głową, wyraźnie zadowolona, i napiła się herbaty, a służący zabrał zwój. Laurence zaczął się gorączkowo zastanawiać, co jeszcze powiedzieć.

— Jeśli wolno, mogę zapewnić w imieniu naszego rządu, że z radością przystaniemy na wszystkie warunki, jakie zaakceptowali Francuzi, kiedy wysyłaliście im jajo z Temeraire’em.

— Pozostaje wiele innych względów. — Tylko tak odpowiedziała na jego propozycję.

Cesarskie prowadziły już z powrotem Temeraire’a, który wyraźnie się spieszył. Jednocześnie przechodziła obok biała smoczyca; wracała do pawilonu w towarzystwie Yongxinga, który rozmawiał z nią cicho, trzymając dłoń na jej boku. Smoczyca szła wolno, tak by mógł za nią nadążyć, a za nimi kroczyła niechętnie grupka służących, obładowanych dużymi zwojami i książkami. Cesarskie stanęły i przepuściły ich, zanim wróciły do pawilonu.

— Qian, dlaczego ona ma taki kolor? — zapytał Temeraire, wysuwając głowę za Lien, kiedy już przeszła. — Wygląda bardzo dziwnie.

— Kto zrozumie wolę Niebios? — odpowiedziała Qian z przyganą w głosie. — Okazuj jej szacunek. Lien jest wielką uczoną; przed laty była chuang-yuan, chociaż jako Niebiański wcale nie musiała zdawać egzaminów, a poza tym to także twoja starsza kuzynka. Jej ojcem był Chu, który się wykluł z jaja Xian, podobnie jak ja.

— Och — mruknął speszony Temeraire. Po chwili zapytał nieśmiało: — A kto był moim ojcem?

— Lung Qin Gao — odpowiedziała Qian i machnęła ogonem; to wspomnienie najwyraźniej napełniło ją radością. — Jest Cesarskim i obecnie przebywa na południu w Hangzhou. Jego towarzyszem jest książę w trzeciej linii. Przeprowadzają inspekcję Zachodniego Jeziora.

Wieść, że Niebiańskie mogą się krzyżować z Cesarskimi, zaskoczyła Laurence’a. Kiedy ostrożnie próbował dowiedzieć się więcej, Qian wyraźnie to potwierdziła.

— Tylko w ten sposób możemy przedłużać linię. Sami nie możemy łączyć się w pary — powiedziała i dodała, nieświadoma tego, jakie wrażenie wywołują na nim te słowa: — Obecnie żyją tylko dwie samice, ja i Lien, a oprócz dziadka i Chu są jeszcze tylko Chuan, Ming i Zhi. Wszyscy jesteśmy spokrewnieni.

— Tylko osiem Niebiańskich? — Hammond otworzył szeroko oczy i usiadł osłupiały.

— Nie rozumiem, jak to mogą tak ciągnąć w nieskończoność — rzekł Granby. — Aż tak bardzo chcą zachować je tylko dla cesarzy, że zaryzykują utratę całej linii?

— Najwyraźniej od czasu do czasu para Cesarskich płodzi Niebiańskiego — powiedział Laurence, nie przerywając jedzenia. Mógł wreszcie zasiąść w sypialni do bardzo późnego obiadu: była już siódma i zapadła ciemność. Wcześniej omal nie pękł od morza herbaty, które wlał w siebie, by oszukać głód podczas wielogodzinnego spotkania. — W taki sposób przyszedł na świat najstarszy z nich, a od niego pochodzi ostatnie cztery czy pięć pokoleń.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedział Hammond, nie zwracając uwagi na ich dalszą rozmowę. — Osiem Niebiańskich. Dlaczego więc zdecydowali się go oddać? Być może w celach rozpłodowych… nie, w to nie mogę uwierzyć. To niemożliwe, żeby Bonaparte wywarł na nich aż takie wrażenie, skoro przebywa na innym kontynencie i nie utrzymuje z nimi bezpośrednich kontaktów. Tu chodzi o coś więcej, czego nie potrafię pojąć. Wybaczcie mi, panowie — dodał w zamyśleniu, po czym wstał i wyszedł. Laurence skończył jeść i odłożył pałeczki.

— W każdym razie nie sprzeciwiła się temu, żebyśmy zatrzymali Temeraire’a — powiedział Granby, choć dość ponuro.

— Nie mogę być egoistą i pozbawić go przyjemności lepszego poznania swoich krewnych czy ojczystego kraju — rzekł po chwili, głównie po to, by zagłuszyć niepokojące myśli.

— To tylko czcza gadanina, Laurence — powiedział Granby, starając się go pocieszyć. — Smok nie rozstanie się z kapitanem za żadne skarby Arabów ani nawet złote cielce chrześcijan.

Laurence wstał i podszedł do okna. Temeraire leżał zwinięty na ciepłych kamieniach dziedzińca. Wyglądał bardzo ładnie w srebrzystym blasku księżyca pod baldachimem okwieconych gałęzi, cały roziskrzony od swojego odbicia na powierzchni stawu.

— To prawda. Smok wiele wycierpi, żeby nie rozstać się z kapitanem. Przyzwoity człowiek nie zażądałby tego — rzekł cicho Laurence i opuścił zasłonę.

Rozdział 14

Następnego dnia po wizycie Temeraire niewiele mówił. Laurence obserwował go z niepokojem, kiedy przyszedł posiedzieć przy nim, ale nie bardzo wiedział, jak zapytać, co go trapi. Nie można było nic zrobić, jeśli Temeraire przestał sympatyzować z Anglią i pragnął tu zostać. Hammond zapewne nie sprzeciwiłby się temu, gdyby udało mu się zakończyć negocjacje. O wiele bardziej zależało mu na założeniu stałej ambasady w Chinach i podpisaniu traktatu niż na sprowadzeniu Temeraire’a do domu. Laurence nie zamierzał na razie się przy tym upierać. Podczas pożegnania Qian oznajmiła Temeraire’owi, że może odwiedzić pałac, kiedy tylko zechce, lecz to zaproszenie nie obejmowało Laurence’a. Temeraire nie wspominał o kolejnej wizycie, ale spoglądał tęsknie w dal, chodził w kółko po dziedzińcu i nie miał ochoty na czytanie książki. Wreszcie Laurence zapytał niechętnie:

— Chciałbyś znowu zobaczyć się z Qian? Z pewnością by się ucieszyła z twojej wizyty.

— Nie zaprosiła ciebie — odparł Temeraire, ale odruchowo rozłożył nieco skrzydła.

— Nie mogę ubolewać nad tym, że matka chce się zobaczyć z synem sam na sam — odpowiedział Laurence i to wystarczyło.

Temeraire rozpromienił się i natychmiast odleciał. Wrócił dopiero późnym wieczorem i od razu zaczął rozprawiać o kolejnych wizytach.

— Zaczęli uczyć mnie pisać — oznajmił. — Już się nauczyłem dwudziestu pięciu znaków. Pokazać ci je?

— Jak najbardziej — zgodził się Laurence, nie tylko dlatego, by dogodzić Temeraire’owi.

Posępnie przyjrzał się znakom, które wyrył przed nim Temeraire, po czym spróbował je skopiować gęsim piórem, a nie pędzelkiem. W tym samym czasie Temeraire wymówił te słowa na głos, choć miał niepewną minę, kiedy Laurence usiłował je powtórzyć. Nie zrobił specjalnych postępów, lecz już sam fakt, że próbował, tak bardzo uszczęśliwił Temeraire’a, iż Laurence pomyślał, że warto było, i ukrył ogromny niepokój, jaki odczuwał przez cały ten długi dzień.

Niemniej Laurence, ku swojej irytacji, musiał się zmagać nie tylko z własnymi uczuciami, lecz także z Hammondem, który miał inną opinię na ten temat.

— Jedna wizyta, w pańskim towarzystwie, mogła dodać otuchy i pozwoliła jej was poznać — powiedział dyplomata. — Lecz nie można pozwolić na to, aby Temeraire odwiedzał ją sam. Jeśli wybierze Chiny i dobrowolnie zgodzi się tu zostać, stracimy nadzieję na sukces: od razu nas stąd odeślą.

— Tego już za wiele — rzucił gniewnie Laurence. — Nie zamierzam obrażać Temeraire’a, wmawiając mu, że jego naturalne dążenie do utrzymywania kontaktów z rodziną wskazuje na brak lojalności.