Nadszedł skonsternowany Hammond z innymi ludźmi i zbliżył się do Laurence’a, pozdrawiając Sun Kaia po chińsku.
— Czy wolno mi spytać, co się dzieje? — zapytał oficjalnym tonem.
— Sun Kai powiedział, że możemy oczekiwać kolejnej próby zabójstwa — oznajmił Laurence. — Niech pan spróbuje wydobyć z niego coś więcej, a ja tymczasem zajmę się przygotowaniami, bo zakładam, że niebawem nastąpi atak. On świetnie mówi po angielsku — dodał. — Proszę więc sobie darować chiński. — Zostawił Sun Kaia z wyraźnie zaskoczonym Hammondem i dołączył do Riggsa i Granby’ego, naradzających się przy wejściu.
— Gdyby udało się wybić kilka otworów we frontowej ścianie, moglibyśmy zastrzelić każdego, kto by się pojawił z tej strony — powiedział Riggs, stukając w cegłę. — Bo jeśli nie, sir, to najlepiej będzie postawić barykadę przez środek pokoju i ostrzeliwać wchodzących, tylko że wtedy nie da się bronić wejścia szpadami.
— Postawcie i obsadźcie barykadę — polecił Laurence. — Panie Granby, w miarę możliwości zatarasujcie wejście, tak żeby nie mogło ich wejść więcej niż trzech lub czterech jednocześnie. Resztę ludzi ustawimy po obu stronach drzwi osłoniętych przed ogniem, i będziemy używać pistoletów i szpad między salwami, żeby dać czas panu Riggsowi i jego ludziom na nabicie broni.
Granby i Riggs skinęli głowami.
— Słusznie — powiedział Riggs. — Mamy kilka wolnych karabinów, sir; moglibyśmy wykorzystać was przy barykadzie.
Łatwo było to przejrzeć, więc Laurence z pogardą odrzucił propozycję.
— Użyjcie ich raczej do drugiego strzału. Nie możemy powierzać strzelb niedoświadczonym ludziom.
Wszedł Keynes, niemal się zataczając pod ciężarem kosza pełnego prześcieradeł, na których spoczywały trzy duże porcelanowe wazony zabrane z rezydencji.
— Rzadko kiedy jesteście moimi pacjentami — powiedział — ale przynajmniej mogę was opatrzyć. Będę z tyłu przy stawie. A w tych wazonach można nosić wodę — dodał zgryźliwie, wskazując na porcelanę. — Na aukcji dostalibyśmy za każdy z pięćdziesiąt funtów, więc postarajcie się ich nie upuścić.
— Roland, Dyer. Które z was lepiej ładuje broń? — zapytał Laurence. — Dobrze. W takim razie oboje pomożecie panu Riggsowi przy pierwszych trzech salwach, a potem Dyer, pomożesz panu Keynesowi; będziesz nosił wodę, jeśli się da.
— Laurence — rzucił półgłosem Granby, gdy pozostali odeszli. — Nie widzę nigdzie strażników, a zawsze patrolowali teren o tej porze. Ktoś ich pewnie odwołał.
Laurence skinął głową i gestem zapędził go do pracy.
— Panie Hammond, przejdzie pan za barykadę — oznajmił, kiedy dyplomata zbliżył się wraz z Sun Kaiem.
— Kapitanie Laurence, proszę mnie wysłuchać — odezwał się szybko Hammond. — Lepiej będzie natychmiast odpłynąć z Sun Kaiem. Ci napastnicy to młodzi banici, członkowie dzikich plemion, którzy z powodu biedy i braku pracy zajęli się rozbojem. Może być ich wielu.
— Będą mieli jakąś artylerię? — zapytał Laurence, nie zwracając uwagi na perswazje dyplomaty.
— Działa? Nie, oczywiście, że nie. Nie mają nawet pistoletów — odpowiedział Sun Kai. — Ale jakie to ma znaczenie? Może ich przybyć stu albo więcej, a słyszałem plotki, że niektórzy z nich nawet uczyli się Shaolin Quan, potajemnie, chociaż prawo tego zabrania.
— Poza tym niektórzy z nich mogą być daleko spokrewnieni z cesarzem — dodał Hammond. — Jeśli zabijemy kogoś takiego, Chińczycy mogą to uznać za obrazę i wyrzucić nas z kraju. Widzi pan więc, że trzeba stąd uciekać.
— Proszę nas zostawić samych — zwrócił się Laurence do Sun Kaia, a poseł skłonił głowę, nie dyskutując, i odsunął się na bok.
— Panie Hammond — rzekł Laurence, odwracając się do dyplomaty — sam pan mnie ostrzegał przed próbami oddzielenia mnie od Temeraire’a, więc proszę się zastanowić. Jeśli on tu wróci i nie zastanie ani nas, ani naszych bagaży, ani żadnej informacji, to w jaki sposób nas odnajdzie? Może nawet pomyśleć, że zawarliśmy jakiś pakt i celowo go zostawiliśmy, tak jak pragnął tego Yongxing.
— A czy będzie lepiej, jeśli wróci i zastanie nas martwych? — odparł zniecierpliwiony Hammond. — Sun Kai właśnie dowiódł, że możemy mu zaufać.
— Osobiście przywiązuję mniejszą wagę niż pan do mało znaczącej rady, za to interesuje mnie świadome i długotrwałe przemilczenie znajomości angielskiego. Bez wątpienia szpiegował nas od samego początku — rzekł Laurence. — Nie, nie popłyniemy z nim. Temeraire wróci za kilka godzin, a tyle na pewno wytrzymamy.
— Chyba że uda im się czymś go zająć i przedłużyć wizytę — powiedział Hammond. — Gdyby chiński rząd chciał nas z nim rozdzielić, mogliby to zrobić siłą podczas jego nieobecności. Z pewnością Sun Kai zdoła przesłać wiadomość do pałacu jego matki, kiedy już znajdziemy się w bezpiecznym miejscu.
— W takim razie niech to zrobi, jeśli chce — odparł Laurence. — A pan może popłynąć z nim.
— Nie — odpowiedział Hammond, czerwony na twarzy i odwrócił się na pięcie, by porozmawiać z Sun Kaiem.
Były poseł pokręcił głową i odszedł, a Hammond wziął ze stosu jeden z kordelasów.
Przez następny kwadrans wspólnie przynieśli z dworu trzy kamienie o dziwnych kształtach, aby wznieść barykadę dla strzelców, i przyciągnęli ogromne smocze łoże, by zablokować znaczną część wejścia. Słońce już zaszło, lecz nie zapaliły się latarnie na obrzeżach wyspy, jak to zwykle się działo, i w ogóle nie było widać żywego ducha.
— Sir! — syknął niespodziewanie Digby. — Dwa rumby od sterburty, za drzwiami domu.
— Odsunąć się od wejścia — rozkazał Laurence. Nic nie zobaczył w zmierzchu, ale młody Digby miał lepszy wzrok. — Willoughby, zgaś to światło.
Usłyszał cichy trzask odciąganych kurków, własny oddech, nieustające, beztroskie bzyczenie much i komarów dochodzące z zewnątrz, i nic więcej. Dopiero po chwili wyłowił słabe odgłosy stóp. Całe mnóstwo ludzi, pomyślał. Nagle rozległ się trzask drewna i liczne okrzyki.
— Włamali się do domu, sir — wyszeptał przez ściśnięte gardło Hackley z barykady.
— Cicho — skarcił go Laurence. Czekali, a z domu dobiegał łoskot rozbijanych mebli i tłuczonego szkła. Światło pochodni z zewnątrz rzucało cienie do wnętrza pawilonu, podskakujące i przesuwające się pod dziwnym kątem w miarę poszukiwań. Laurence usłyszał, jak napastnicy nawołują się gdzieś między krokwiami. Zerknął do tyłu. Riggs skinął głową, a trzej strzelcy unieśli karabiny.
Pierwszy napastnik pojawił się w wejściu i zobaczył drewniane smocze łóżko.
— Jest mój — powiedział wyraźnie Riggs i strzelił: Chińczyk padł martwy, z ustami otwartymi do krzyku.
Lecz odgłos wystrzału przyciągnął innych. Rozległy się krzyki i nadbiegli ludzie z mieczami i pochodniach w dłoniach. Anglicy wykonali pełną salwę, zabijając trzech napastników, a potem padł jeszcze jeden strzał i Riggs zawołał:
— Podsypać i nabić broń!
Szybka śmierć towarzyszy pohamowała nieco zapędy grupy napastników, którzy skupili się przy niezablokowanej części wejścia. Z okrzykami „Za Temeraire’a” i „Za Anglię” awiatorzy wypadli z cienia i skoczyli na Chińczyków.
Światło pochodni oślepiło Laurence’a po długim oczekiwaniu w ciemności, a dym palącego się drewna zmieszał się z dymem wystrzałów. Trudno było walczyć białą bronią na tak małej powierzchni, więc głównie napierali na siebie nawzajem rękojeściami, poza chwilą, gdy złamał się zardzewiały miecz jednego z Chińczyków i kilku ludzi się przewróciło. Poza tym Anglicy po prostu zatrzymywali masę ludzi, którzy usiłowali się przedostać przez wąskie wejście.