Laurence skinął głową i wyszedł z trudem z wody, ponieważ kawaleryjskie buty ciążyły mu jak kamienie. Musiał się zatrzymać i wylać z nich wodę.
Kiedy dotarł do wejścia, strzały ustały. Dym był tak gęsty i dziwnie jasny, że widzieli tylko ciała rozrzucone na podłodze. Czekali, a Riggs i jego ludzie nabijali broń, teraz już wolniej, drżącymi dłońmi. Wreszcie Laurence przesunął się do przodu, opierając się o kolumnę dla zachowania równowagi, ponieważ musiał iść po trupach.
Mrugając, wyszli w jaskrawe światło wczesnego poranka. Wrony, które zdążyły już obsiąść ciała na dziedzińcu, zerwały się i uciekły nad jezioro, kracząc. Nikt się nie ruszał, pozostali napastnicy uciekli. Martin niespodziewanie osunął się na kolana, a jego kord stuknął o kamienną posadzkę. Granby podszedł do niego, by mu pomóc, i sam też upadł. Laurence zdołał dojść niepewnym krokiem do małej drewnianej ławki, zanim ugięły się pod nim nogi. Nie przeszkadzało mu, że usiadł obok jednego z zabitych, młodzieńca o gładkiej twarzy, z ustami czerwonymi od zasychającej krwi i purpurową plamą wokół nierównej rany od kuli na piersi.
Ani śladu Temeraire’a. Nie wrócił.
Rozdział 15
Sami byli ledwie żywi, kiedy godzinę później pojawił się Sun Kai. Nadszedł ostrożnie z przystani z niedużą grupą uzbrojonych ludzi, jakimiś dziesięcioma ubranymi w oficjalne mundury strażnikami, którzy wyglądali o wiele lepiej niż niechlujnie odziani bandyci. Ogniska wygasły; Brytyjczycy odciągali trupy jak najdalej w cień, by zapobiec zbyt szybkiemu rozkładowi.
Wszyscy byli odrętwiali i wyczerpani, więc nie mogli już stawić oporu. Laurence czuł się bezradny, nie wiedział, co się stało z Temeraire’em ani co może zrobić, więc pozwolił się zaprowadzić do łodzi, a potem do dusznego palankinu z zaciągniętymi zasłonami. Od razu zasnął na haftowanych poduszkach, pomimo kołysania i krzyków i ocknął się dopiero wtedy, gdy postawiono palankin na ziemi.
— Proszę wejść do środka — powiedział Sun Kai i pomógł mu wstać.
Hammond, Granby i pozostali członkowie załogi wychodzili z innych lektyk, równie oszołomieni i poturbowani. Laurence podążył bezmyślnie po schodach do przyjemnie chłodnego domu, którego wnętrze wypełniał zapach kadzidła, a potem poszedł dalej wąskim korytarzem do pokoju wychodzącego na ogrodowy dziedziniec. W jednej chwili wybiegł na balkon i przeskoczył niską balustradę: ujrzał Temeraire’a, który spał na kamiennej podłodze.
— Temeraire — zawołał Laurence i podszedł do smoka. Sun Kai zawołał coś po chińsku i pobiegł za nim. Chwycił Laurence’a za ramię, zanim ten dotknął pokrytego łuskami boku. Wtedy smok uniósł łeb i spojrzał na nich z ciekawością. Laurence wytrzeszczył oczy: to wcale nie był Temeraire.
Sun Kai ukląkł i spróbował ściągnąć także i Laurence’a na posadzkę, lecz ten odepchnął go, ledwo zachowując równowagę. Dopiero teraz zauważył, że na pobliskiej ławce siedzi młody mężczyzna, może dwudziestoletni, ubrany w wytworną szatę z ciemnożółtego jedwabiu, haftowaną w smoki.
Hammond przyszedł tam za Laurence’em i teraz pociągnął go za rękaw.
— Na miłość boską, klęknij — wyszeptał. — To pewnie książę Mianning, następca tronu. — Sam opadł na oba kolana i przycisnął czoło do kamiennej posadzki, tak samo jak Sun Kai.
Laurence wytrzeszczył na nich oczy, spojrzał na młodzieńca i zawahał się. Następnie wykonał głęboki ukłon, zginając się w pasie. Był przekonany, że nie uda mu się zgiąć jednej nogi tak, by nie paść na kolana albo, co gorsza, na twarz, i póki co nie miał zamiaru płaszczyć się nawet przed cesarzem, a co dopiero księciem.
Książę, który najwyraźniej się nie obraził, przemówił po chińsku do Sun Kaia. Poseł wstał, a chwilę później powoli podniósł się też Hammond.
— Mówi, że możemy tu bezpiecznie odpocząć — zwrócił się Hammond do Laurence’a. — Proszę mu uwierzyć. Nie ma po co nas oszukiwać.
— Zapytasz go o Temeraire’a? — powiedział Laurence. Hammond popatrzył w osłupieniu na smoka. — To nie on — dodał Laurence. — To inny Niebiański, nie Temeraire.
— Lung Tien Xiang przebywa w odosobnieniu w Pawilonie Wiecznej Wiosny — wyjaśnił Sun Kai. — Gdy się pojawi, posłaniec przekaże mu wiadomość.
— Nic mu nie jest? — zapytał Laurence, nie próbując nawet zrozumieć, co się dzieje; przede wszystkim pragnął się dowiedzieć, co zatrzymało Temeraire’a.
— Nie ma powodu sądzić inaczej — odpowiedział dość wymijająco Sun Kai. Laurence był zbyt zmęczony i nie miał pojęcia, jak mógłby wyciągnąć z niego coś więcej. Na szczęście Sun Kai ulitował się nad nim i dodał łagodniejszym tonem: — Nic mu nie jest. Nie możemy mu przeszkadzać, ale wyjdzie dzisiaj, a wtedy przyprowadzimy go do pana.
Laurence wciąż nic nie rozumiał, lecz na tym musiał na razie poprzestać.
— Dziękuję — wykrztusił. — Proszę podziękować w naszym imieniu Jego Wysokości za gościnę. Proszę przekazać nasze serdeczne podziękowania. Mam nadzieję, że wybaczy nam nieporadne powitanie.
Książę skinął głową i odprawił ich ruchem dłoni. Sun Kai zaprowadził ich do pokoi, a potem przyglądał się im, dopóki nie padli na twarde szerokie łóżka, jakby się obawiał, że zerwą się na nogi i znowu gdzieś pójdą. Laurence omal się nie roześmiał, bo wiedział, że jest to niemożliwe, i w jednej chwili zasnął.
— Laurence, Laurence — powiedział Temeraire zaniepokojony.
Laurence otworzył oczy i ujrzał łeb smoka w oknie balkonowym na tle ciemniejącego nieba. — Laurence, nic ci się nie stało?
— Och! — Hammond obudził się i spadł z łóżka zaskoczony, ujrzawszy tuż nad sobą pysk Temeraire’a. — Dobry Boże — powiedział, z trudem wstając i siadając z powrotem na łóżku. — Czuję się jak osiemdziesięciolatek cierpiący na podagrę.
Laurence usiadł tylko odrobinę sprawniej, ponieważ zesztywniały mu wszystkie mięśnie.
— Nie, nic mi nie jest — powiedział, po czym z wdzięcznością dotknął pyska Temeraire’a, nabierając otuchy dzięki samej jego obecności. — Nie zachorowałeś?
Nie chciał, żeby zabrzmiało to jak oskarżenie, lecz nie przychodził mu do głowy żaden inny powód dezercji Temeraire’a, i pewnie jego głos zdradził te odczucia. Temeraire opuścił krezę.
— Nie — powiedział smutno. — Nie jestem chory.
Nie dodał nic więcej, a Laurence nie nagabywał go w towarzystwie Hammonda. Nieśmiałe zachowanie Temeraire’a wskazywało na to, że trudno będzie z niego coś wyciągnąć, a Laurence nie miał ochoty stawiać mu czoło, tym bardziej na oczach Hammonda. Temeraire cofnął głowę, tak by mogli wyjść do ogrodu. Tym razem obeszło się bez akrobatycznych skoków. Laurence zsunął się z łóżka i przeszedł ostrożnie i powoli nad poręczą balkonu. Hammond ledwo przełożył nogę nad balustradą, chociaż znajdowała się nie więcej jak dwie stopy nad ziemią.
Książę zniknął, lecz na dziedzińcu wciąż przebywał smok, którego Temeraire przedstawił im jako Lung Tien Chuana. Skinął im uprzejmie łbem, choć bez większego zainteresowania, i znowu skupił uwagę na dużej tacy wypełnionej piaskiem, na której kreślił pazurem chińskie znaki: pisał wiersz, jak wyjaśnił Temeraire.
Hammond skłonił głowę przed Chuanem i opadł na stołek, postękując i mamrocząc przekleństwa bardziej przystające marynarzom, od których zapewne się ich nauczył. Laurence był skłonny wybaczyć mu tak mało taktowne zachowanie, a nawet o wiele więcej, kiedy przypomniał sobie wyczyny dyplomaty z poprzedniego dnia. Nie spodziewał się, że Hammond okaże się tak bardzo pomocny, zważywszy na to, że nie został przeszkolony, nie miał doświadczenia bojowego i był przeciwny całej akcji.