— Jeśli wolno mi coś doradzić, to proszę raczej się przejść po ogrodzie, zamiast siedzieć — powiedział Laurence. — Mnie zawsze to pomagało.
— Chyba tak zrobię — odparł Hammond i po kilku głębokich oddechach ponownie dźwignął się na nogi, korzystając z pomocy Laurence’a.
Początkowo szedł bardzo wolno, lecz był przecież młodym mężczyzną, więc nabrał wigoru, gdy obeszli ogród do połowy. Ciekawość Hammonda odżyła po ustaniu najgorszego bólu: kiedy szli skrajem ogrodu, przyjrzał się uważnie obu smokom, zwalniając i spoglądając to na jednego, to na drugiego. Długość dziedzińca znacznie przewyższała szerokość. Kępy bambusa i niedużych sosen wyrastały na jego końcach, a środek był odkryty, co zapewniało dobry widok na leżące naprzeciwko siebie smoki.
Rzeczywiście były podobne jak dwie krople wody, jeśli nie liczyć klejnotów. Chuan nosił złotą siatkę, ozdobioną perłami, która spływała z jego krezy na kark: była przepiękna, lecz zapewne niewygodna przy bardziej energicznych ruchach. Temeraire miał blizny po bitwach: wyraźne zgrubienie na łuskach piersi, gdzie został trafiony kolczastym pociskiem przed kilkoma miesiącami, a także drobniejsze zadrapania z innych potyczek, ledwo widoczne. Poza tym różniły się tylko sposobem bycia i zachowaniem, choć Laurence nie potrafiłby tego dobrze opisać drugiej osobie.
— Czy to przypadek? — powiedział Hammond. — Wszystkie Niebiańskie są spokrewnione, ale czy możliwe jest aż takie podobieństwo? Nie potrafię ich odróżnić.
— Wykluliśmy się z bliźniaczych jaj — powiedział Temeraire, który usłyszał jego słowa. — Najpierw Chuan, a potem ja.
— Och, ależ ja wolno myślę — rzucił Hammond i opadł na ławkę. — Laurence… Laurence… — Twarz mu się rozjaśniła, kiedy po omacku chwycił dłoń Laurence’a i nią potrząsnął. — Oczywiście, oczywiście: nie chcieli, żeby drugi książę rywalizował o tron, i dlatego odesłali jajo. Boże, ale mi ulżyło!
— Jestem skłonny przyjąć twoje wnioski, ale nie rozumiem, w jakim stopniu zmienia to nasze położenie — rzekł Laurence, nieco zaskoczony entuzjazmem dyplomaty.
— Nie rozumiesz? — powiedział Hammond. — Napoleon to tylko pretekst, ponieważ jest cesarzem, który sprawuje rządy na drugim końcu świata, najdalej jak to możliwe od ich dworu. A ja przez cały czas zachodziłem w głowę, jak, u licha, De Guignes zdołał się do nich zbliżyć, podczas gdy mnie ledwo pozwolili wytknąć nos za drzwi. Ha! Francuzi nie zawarli sojuszu z Chińczykami, nie doszli z nimi od porozumienia.
— To rzeczywiście może przynieść ulgę — powiedział Laurence — lecz skoro nic z tego nie wyszło, to i tak jesteśmy w takiej samej sytuacji. Najwyraźniej Chińczycy zmienili zdanie i chcą, żeby Temeraire wrócił.
— Nie, nie rozumiesz? Książę Mianning nadal za wszelką cenę musi się go pozbyć, bo inaczej może się pojawić kolejny pretendent do tronu — wyjaśnił Hammond. — Och, to wszystko zmienia. Do tej pory błądziłem w ciemności, teraz pojąłem trochę ich motywy, tyle rzeczy się wyjaśniło. Kiedy przypłynie Allegiance? — zapytał nagle, spoglądając na Laurence’a.
— Trudno mi powiedzieć dokładnie, ponieważ zbyt mało wiem o prądach i wiatrach w Zatoce Zhitao — odparł zaskoczony Laurence. — Chyba co najmniej za tydzień.
— Chciałbym, żeby był tu już George Staunton. Mam tysiące pytań, lecz zdecydowanie mniej odpowiedzi — powiedział Hammond. — Ale spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej od Sun Kaia: mam nadzieję, że teraz będzie trochę bardziej otwarty. Zaraz go odszukam, przepraszam.
Odwrócił się i ruszył w stronę domu, kiwając się na boki, a Laurence zawołał za nim:
— Hammond, twoje ubranie…!
Bryczesy dyplomaty były rozpięte nad kolanami, koszula poplamiona krwią, pończochy nieźle poprute: wyglądało to okropnie. Ale Hammond był już za daleko i nic nie usłyszał.
Laurence doszedł do wniosku, że nikt nie powinien winić ich za strój, jako że przybyli tam bez bagaży.
— No cóż, przynajmniej próbuje coś zdziałać, a my możemy się cieszyć, że Chiny nie zawarły przymierza z Francją — powiedział do Temeraire’a.
— Tak — odparł Temeraire bez entuzjazmu.
Przez cały czas leżał zamyślony, machając końcem ogona nad stawem, tak że zostawiał czarne mokre plamy na rozgrzanych słońcem kamiennych płytach, które wysychały niemal tak szybko, jak się pojawiały.
Laurence nie domagał się wyjaśnień, chociaż już zostali sami, tylko podszedł i usiadł przy łbie smoka. Wierzył, że Temeraire z własnej woli mu wszystko powie.
— Czy pozostali członkowie załogi mają się dobrze? — zapytał po chwili Temeraire.
— Niestety, Willoughby zginął. Poza tym kilka ran, ale na szczęście nic poważnego.
Temeraire zadrżał i wydał bolesny, gardłowy jęk.
— Powinienem był wrócić. Gdybym tam był, nigdy by was nie zaatakowali.
Laurence milczał, rozmyślając o biednym Willoughbym, poległym w walce.
— Źle zrobiłeś, że nas nie zawiadomiłeś — odpowiedział wreszcie. — Ale nie mogę cię winić za śmierć Willoughby’ego. Zginął wcześnie, przed normalną porą twojego powrotu, a poza tym chyba postępowałbym tak samo, nawet gdybym wiedział, że nie wrócisz. Niewątpliwie jednak przedłużyłeś przepustkę.
Temeraire znowu jęknął i powiedział cicho:
— Nie spełniłem swojego obowiązku, tak? A zatem to była moja wina i nie ma o czym mówić.
— Nie — odpowiedział Laurence — gdybyś nas zawiadomił, nie sprzeciwiłbym się przedłużeniu twojej wizyty, bo uważaliśmy, że jesteśmy bezpieczni. I tak po prawdzie to nigdy nikt ci nie wyjaśnił zasad przepustki, obowiązujących w Korpusie, jako że nie było takiej potrzeby w przypadku smoka, a za to ja ponoszę odpowiedzialność. Nie staram się ciebie pocieszyć — dodał, widząc, że Temeraire potrząsa łbem. — Zależy mi tylko na tym, żebyś zrozumiał, na czym polega twoje przewinienie, a nie na tym, żebyś czuł się winny wobec czegoś, na co nie miałeś wpływu.
— Laurence, nie rozumiesz — rzekł Temeraire. — Zawsze dobrze pojmowałem zasady. To nie dlatego cię nie zawiadomiłem. Nie chciałem zostawać tam tak długo, po prostu straciłem poczucie czasu.
Laurence nie wiedział, co powiedzieć. Trudno było mu zrozumieć, jak Temeraire, który zawsze wracał wczesnym wieczorem, mógł nie zauważyć, iż minęła cała noc i cały dzień. Gdyby w taki sposób usprawiedliwiał się ktoś z jego ludzi, uznałby go za kłamcę. Milczenie zdradzało, co Laurence o tym myśli.
Temeraire wtulił łeb między barki i przejechał pazurem po kamiennej płycie. Usłyszawszy zgrzyt, Chuan uniósł łeb, postawił krezę i mruknął z dezaprobatą. Temeraire zamarł, a potem wypalił:
— Byłem z Mei.
— Z kim? — zapytał w osłupieniu Laurence.
— Z Lung Qin Mei — wyjaśnił Temeraire. — Ona jest Cesarskim.
Laurence doznał wstrząsu, kiedy w jednej chwili wszystko pojął. Zakłopotanie, skrucha i skrywana duma, które pobrzmiewały w słowach Temeraire’a, wszystko wyjaśniły.
— Rozumiem — wykrztusił Laurence, z najwyższym trudem się opanowując. — No cóż… — Urwał. — Jesteś młody i… i nigdy wcześniej się nie zalecałeś, nie mogłeś wiedzieć, że tak bardzo cię to pochłonie — powiedział. — Cieszę się, że znam powód, to jest w końcu normalne usprawiedliwienie.
Starał się uwierzyć we własne słowa. Rzeczywiście w nie wierzył, tylko nie potrafił do końca wybaczyć mu nieobecności z takiego powodu. Pomimo kłótni z Hammondem o matactwa Yongxinga Laurence nigdy nie obawiał się, że Temeraire przestanie go darzyć uczuciem. Teraz z goryczą uświadomił sobie, że jednak naprawdę ma powód do zazdrości.