Pochowali Willoughby’ego szarym świtem na ogromnym cmentarzu za murami miasta, gdzie zaprowadził ich Sun Kai. Jak na miejsce pochówku był zatłoczony, pomimo swoich rozmiarów; grupki ludzi oddawały cześć zmarłym przy wielu grobowcach. Obecność Temeraire’a i przybyszów z Zachodu zaciekawiła Chińczyków i niebawem uformowali oni całkiem długą procesję, mimo iż strażnicy odpędzali zbyt natrętnych gapiów.
Lecz tłum, który liczył już teraz setki ludzi, zachowywał szacunek i milczał, kiedy Laurence powiedział parę słów nad grobem i odmówił z towarzyszami Modlitwę Pańską. Grobowiec, wyniesiony nad ziemię, zbudowany był z białego kamienia i miał wywinięty do góry dach, na wzór miejscowych domów; przewyższał urodą nawet sąsiednie mauzolea.
— Laurence, nie wiem, czy to wypada, ale myślę, że jego matka powinna dostać jakiś szkic — powiedział cicho Granby.
— Jasne, sam powinienem był o tym pomyśleć — odrzekł Laurence. — Digby, dasz radę coś narysować?
— Pozwólcie, że zrobi to nasz artysta — wtrącił Sun Kai. — Wstydzę się, że tego nie zaproponowałem. I zapewnijcie matkę, że zostaną złożone wszystkie stosowne ofiary. Książę Mianning już wybrał młodzieńca z dobrej rodziny, który odprawi całą ceremonię.
Laurence przystał na to, nie dopytując się o szczegóły; o ile pamiętał, pani Willoughby była surową metodystką i z pewnością nie chciałaby wiedzieć nic więcej poza tym, że grobowiec jej syna jest elegancki, a wyznaczeni ludzie będą o niego dbali.
Potem Laurence wrócił na wyspę razem z Temeraire’em i kilkoma członkami załogi, by zabrać rzeczy pozostawione tam w pośpiechu. Usunięto już wszystkie ciała, lecz na ścianach pawilonu, w którym się schronili, pozostały czarne plamy od dymu, a na kamiennych płytach plamy zaschniętej krwi. Temeraire długo im się przyglądał w milczeniu, po czym odwrócił łeb. Meble w rezydencji zostały porozrzucane, przepierzenia z ryżowego papieru porozrywane, większość ich skrzyń otworzono siłą, ubrania zaś wyrzucono na podłogę i podeptano.
Laurence chodził po pokojach, a Blythe i Martin zaczęli zbierać te rzeczy, które się jeszcze nadawały do użytku. Jego komnatę także splądrowano, łóżko przewrócono na bok i oparto o ścianę, jakby ktoś się spodziewał, że Laurence ukrywa się pod nim. Liczne pakunki z zakupami rozrzucono na podłodze. Mniej i bardziej potłuczone skorupy tworzyły po podłodze coś na podobieństwo szlaku, a pasy podartego i postrzępionego jedwabiu wisiały tu i tam niczym dekoracja. Laurence pochylił się i podniósł duże, bezkształtne zawiniątko z wazonem, porzucone w kącie pokoju, i powoli je rozwinął; nagle zorientował się, że spogląda na nie jak przez mgłę: wazon był cały, nawet nie wyszczerbiony, i zalśnił głębokim szkarłatem w blasku popołudniowego słońca.
Miasto doświadczało teraz pełni lata: podczas dnia kamienie rozgrzewały się niczym pracujące miechy, a wiatr nieustannie przywiewał drobniutki, żółty piasek z ogromnej pustyni Gobi na zachodzie. Hammond odprawiał swój powolny, misterny taniec negocjacji, który, jak oceniał Laurence, na razie sprowadzał się do kręcenia w kółko: kolejne zalakowane listy wysyłane na dwór i zwracane, drobne upominki przesyłane i odsyłane, mgliste obietnice i niewiele konkretów. Tymczasem wszyscy byli coraz bardziej spięci i zniecierpliwieni, poza Temeraire’em, który wciąż zajmował się nauką i zalotami. Mei odwiedzała ich rezydencję każdego dnia, ozdobiona eleganckim kołnierzem ze srebra i pereł. Jej skóra miała ciemnoniebieski kolor, z fioletowymi i żółtymi cętkami na skrzydłach, a na jej pazurach lśniły liczne złote pierścienie.
— Mei to bardzo czarująca smoczyca — powiedział Laurence do Temeraire’a po jej pierwszej wizycie, która była dla niego prawdziwą torturą. Zauważył, że Mei jest prześliczna, przynajmniej o ile mógł ocenić urodę smoków.
— Cieszę się, że też tak myślisz — powiedział rozpogodzony Temeraire. Końce jego krezy uniosły się i zadrżały. — Wykluła się zaledwie przed trzema laty i zdała niedawno egzamin z wyróżnieniem. Uczy mnie czytać i pisać i jest bardzo miła. Wcale się nie śmieje z mojego nieuctwa.
Co do tego, że smoczyca nie może narzekać na postępy ucznia, Laurence nie miał wątpliwości. Temeraire już opanował technikę pisania znaków pazurem na piasku z tacek, a teraz Mei chwaliła go za ładną kaligrafię na glinie i obiecała, że niebawem zacznie go uczyć bardziej sztywnych ruchów, potrzebnych do rycia znaków w miękkim drewnie. Laurence obserwował, jak Temeraire pracuje pilnie nad kaligrafią aż do późnego popołudnia, dopóki było światło, i często im się przyglądał: dźwięczny głos Temeraire’a brzmiał przyjemnie, chociaż Laurence nie rozumiał ani słowa z chińskiej poezji, poza momentami, kiedy smok robił przerwę, by mu przetłumaczyć szczególnie ciekawy urywek.
Pozostali członkowie załogi mieli niewiele do roboty: od czasu do czasu Mianning zapraszał ich na wspólny obiad, a raz nawet zorganizował występ, na który składał się koncert bardzo niemelodyjnej muzyki i popisy akrobatów, głównie dzieci zwinnych niczym górskie kozice. Czasem odbywali musztrę z bronią strzelecką na dziedzińcu z tylu rezydencji, lecz w tym upale było to bardzo męczące, więc chętnie wracali na chłodne alejki i do chłodnych pałacowych ogrodów.
Jakieś dwa tygodnie po przeprowadzce do pałacu Laurence czytał na balkonie, zerkając na śpiącego na dziedzińcu Temeraire’a, Hammond zaś siedział w pokoju przy biurku, zajęty swoimi papierami. Wszedł służący z listem: Hammond złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem po kartce, po czym oznajmił Laurence’owi:
— Od Liu Bao. Zaprasza nas do siebie na obiad.
— Hammond, myślisz, że on jest w to w jakiś sposób zamieszany? — zapytał niechętnie Laurence. — Nie chcę niczego takiego sugerować, ale w końcu on nie jest na służbie u Mianninga, tak jak Sun Kai, więc może jest w zmowie z Yongxingiem.
— To prawda, że nie możemy tego wykluczyć — odparł Hammond. — Sam pochodzi z dzikich tatarskich plemion i chyba byłby w stanie zorganizować atak na nas. Chociaż dowiedziałem się, że jest krewnym matki cesarza i dostojnikiem w Białej Chorągwi Manchu. Jego wsparcie byłoby nieocenione i trudno mi uwierzyć, że zaprosiłby nas tak otwarcie, gdyby coś knuł.
Zdecydowali się zachować ostrożność, lecz postanowienie to zostało mocno osłabione już przy bramie, gdy poczuli aromatyczny zapach pieczonej wołowiny. Liu Bao polecił swoim już obeznanym ze światem kucharzom przygotować tradycyjny brytyjski obiad i nawet jeśli dodano więcej curry do smażonych ziemniaków, niż można by oczekiwać, a pudding z rodzynkami okazał się nieco zbyt wodnisty, to nikt nie mógł niczego zarzucić pieczonym żeberkom ozdobionym całymi cebulami, a Yorkshire pudding był po prostu wyśmienity.
Pomimo ogromnych starań Anglików ostatnie talerze odniesiono prawie pełne i zanosiło się na to, że niektórych gości, łącznie z Temeraire’em, też trzeba będzie wynieść z jadalni. Smok, na brytyjską modłę, otrzymał surowe mięso, z dopiero co ubitych zwierząt, lecz kucharze nie potrafili do końca się powstrzymać, więc nie podali mu jednej krowy czy owcy, lecz dwie krowy i dwie owce, a poza tym świnię, kozę, kurczaka i homara. Temeraire spałaszował wszystkie dania, po czym postękując wypełzł do ogrodu bez zaproszenia i legł tam zupełnie otępiały.
— Nie szkodzi, niech się prześpi! — powiedział Liu Bao, ignorując przeprosiny Laurence’a. — Możemy się przenieść na taras z widokiem na księżyc i napić się wina.