— Laurence, polecę do Qian — powiedział Temeraire, wsuwając łeb do pokoju, w którym Laurence zastanawiał się nad stosownym strojem. — Nie będziesz nigdzie wychodził?
Od czasu ataku stał się bardzo opiekuńczy i nie chciał, aby Laurence pozostawał sam. Przez kolejne tygodnie skrupulatnie kontrolował służących i podsuwał pomysły dotyczące ochrony, na przykład opracował schemat, zgodnie z którym Laurence’a nieustannie pilnowałyby pięcioosobowe grupy strażników, i naszkicował na piaskowej tabliczce zbroję, która na pewno bardzo by się przydała na polach bitew podczas wypraw krzyżowych.
— Nie, możesz być spokojny. Chyba będę musiał się nieźle nagimnastykować, żeby jakoś wyglądać — powiedział Laurence. — Pozdrów ją ode mnie, proszę. Długo tam zabawisz? Nie wypada, żebyśmy się spóźnili wieczorem, to przyjęcie jest na naszą cześć.
— Nie, wrócę niebawem — odpowiedział Temeraire. Dotrzymał słowa, bo już za godzinę był z powrotem. Ściskał w łapie długie, wąskie zawiniątko, a jego kreza drżała z tłumionego podniecenia.
Kiedy Laurence wyszedł na dziedziniec, Temeraire wcisnął mu do rąk pakunek, jakby zawstydzony. Ogromnie zaskoczony Laurence długo się gapił, a potem rozwinął jedwab i otworzył lakierowane pudełko. Na poduszce z żółtego jedwabiu spoczywała niezwykle misternie wykonana szabla o gładkiej rękojeści a obok niej pochwa. Wziął szablę do ręki. Była dobrze wyważona szeroka u podstawy, ostra z obu stron. Jej powierzchnia miała falisty wzór niczym dobra stal damasceńska, a w klindze dla lekkości wyżłobiono dwa zbrocza.
Rękojeść owinięto czarną skórą rai, gardę z pozłacanego żelaza ozdobiono złotymi paciorkami i małymi perłami, a u podstawy klingi widniał złoty łeb smoka z oczami z szafirów. Pochwę z czarnego lakierowanego drewna ozdobiono szerokimi pasami pozłacanego żelaza i zawieszono na mocnym jedwabnym sznurze. Laurence odczepił od pasa swojego mizernego, choć przydatnego korda i przypiął nową broń.
— Pasuje ci? — zapytał z niepokojem Temeraire.
— Jak najbardziej — odrzekł Laurence i na próbę wyciągnął szablę: długością idealnie pasowała do jego wzrostu. — Mój drogi, nie wiem, co powiedzieć. Skąd ją masz?
— No cóż, to nie tylko moja zasługa — powiedział Temeraire. — W zeszłym tygodniu Qian podziwiała mój wisior, a ja jej powiedziałem, że dostałem go od ciebie, i wspomniałem, że także chciałbym ci dać jakiś prezent. Powiedziała, że smoki zazwyczaj dają prezent, gdy przyjmują towarzysza, że mogę sobie coś wybrać z jej rzeczy. Szabla wydała mi się najładniejsza.
Obejrzał Laurence’a z jednej i z drugiej strony z wyraźną satysfakcją.
— I miałeś rację. Nie wyobrażam sobie lepszego prezentu — powiedział Laurence, starając się zapanować nad uczuciami, ponieważ był bardzo szczęśliwy. Gdy wrócił do pokoju, by skończyć się ubierać, nie mógł się powstrzymać i stanął przed lustrem, by jeszcze raz spojrzeć na szablę.
Hammond i Staunton przywdziali szaty chińskich uczonych, a pozostali oficerowie włożyli butelkowozielone mundury, wyczyszczone do połysku wysokie buty i świeżo wyprane i wyprasowane chusty. Nawet Roland i Dyer wyglądali bardzo elegancko, jako że nakazano im siedzieć grzecznie na krzesłach od momentu, kiedy ich wykąpano i ubrano. Riley wystroił się w granatowy mundur, spodnie do kolan i pantofle, a czterej żołnierze Królewskiej Piechoty Morskiej, których przyprowadził ze sobą z okrętu, ubrani w czerwone kurtki, stylowo zamykali ich pochód podczas wymarszu z rezydencji.
Na placu, na którym miało się odbyć przedstawienie, wzniesiono dziwną scenę, trzypoziomową, pięknie wymalowaną i pozłacaną. Na środku północnego końca placu zasiadała Qian, po jej lewej stronie posadzono księcia Mianninga i Chuana, po prawej zaś zarezerwowano miejsce dla Temeraire’a i Brytyjczyków. Oprócz Niebiańskich było tam też kilka Cesarskich, a między nimi Mei, która zasiadła nieco dalej w szeregu, pełna wdzięku, ozdobiona złotym naszyjnikiem wysadzanym lśniącymi nefrytami. Skinęła łbem do Laurence’a i Temeraire’a, kiedy zajmowali miejsca. Była tam też biała smoczyca Lien, która siedziała u boku Yongxinga, w pewnym oddaleniu od pozostałych gości. Jej albinotyczne ubarwienie stanowiło kontrast względem Niebiańskich i Cesarskich, a jej dumnie uniesioną krezę zdobiła tego dnia drobna złota siatka z ogromnym rubinem, spoczywającym na jej czole.
— Patrz, jest Miankai — powiedziała cicho Roland do Dyera i pomachała do chłopca siedzącego u boku Mianninga.
Chłopiec miał na sobie strój podobny do stroju następcy tronu, w tym samym ciemnożółtym odcieniu, a na głowie ozdobny kapelusz; siedział wyprostowany z poważną miną. Zobaczywszy, jak Roland macha do niego, uniósł nieco dłoń, by odpowiedzieć na powitanie, lecz zaraz szybko ją opuścił i zerknął na Yongxinga, aby sprawdzić, czy ten zauważył jego gest. Z ulgą odchylił się do tyłu, gdy się przekonał, że nie zwrócił na siebie uwagi.
— Skąd, u licha, znacie księcia Miankaia? Czy on kiedykolwiek przyszedł do rezydencji następcy tronu? — zapytał Hammond.
Także i Laurence chciałby to wiedzieć, jako że z jego rozkazu gońcom nie wolno było opuszczać kwater samodzielnie, tak więc nie mogli poznać nowych osób, nawet innych dzieci.
Roland spojrzała na niego ze zdziwieniem i powiedziała:
— Jak to, przecież pan przedstawił go nam na wyspie.
Twarz Laurence’a stężała. Mógł to być ten sam chłopiec, którego przyprowadził ze sobą Yongxing, lecz teraz nie był tego absolutnie pewny. W oficjalnych szatach chłopiec wyglądał zupełnie inaczej.
— Książę Miankai? — powiedział Hammond. — Chłopiec, którego przyprowadził Yongxing, to książę Miankai?
Chyba mówił coś jeszcze, a przynajmniej poruszał ustami, lecz teraz nic już się nie dało usłyszeć, ponieważ zagrzmiały bębny. Zapewne były ukryte gdzieś pod sceną, mimo to ich dźwięk zabrzmiał czysto i tak donośnie jak umiarkowana salwa burtowa z jakichś dwudziestu czterech dział.
Oczywiście przedstawienie było dość zagadkowe, jako że zostało odegrane w całości w języku chińskim, ale ruch, sceneria i aktorzy robili duże wrażenie. Postacie wyłaniały się i chowały pomiędzy trzema poziomami sceny, kwiaty wyrastały, przepływały chmury, słońce i księżyc wschodziły i zachodziły, a wszystko stanowiło tło dla wyrafinowanego tańca i udawanych pojedynków. Laurence był zafascynowany spektaklem, mimo iż hałas był trudny do wytrzymania i po jakimś czasie zaczęła go boleć głowa. Zastanawiał się nawet, czy sami Chińczycy rozumieją słowa wypowiadane przy akompaniamencie bębnów, pozostałych instrumentów oraz eksplodujących co jakiś czas sztucznych ogni.
Nie mógł liczyć na wyjaśnienia Hammonda czy Stauntona, bo obaj przez cały czas prowadzili rozmowę na migi, nie zwracając najmniejszej uwagi na scenę. Hammond miał lornetkę teatralną, ale obserwowali przez nią głównie siedzącego po drugiej stronie dziedzińca Yongxinga i pomstowali na dym i ogień, które pojawiły się na zakończenie pierwszego aktu przedstawienia, zasłaniając im widok.
Nastąpiła krótka przerwa, podczas której przygotowywano scenę do drugiego aktu, i wtedy obaj wykorzystali moment na normalną rozmowę.
— Laurence — powiedział Hammond. — Muszę cię przeprosić, miałeś rację. Yongxing rzeczywiście chciał, żeby chłopiec został towarzyszem Temeraire’a zamiast ciebie, i teraz wreszcie rozumiem dlaczego: chce posadzić chłopaka na tronie i wystąpić w roli regenta.
— Czy cesarz jest chory albo stary? — zapytał zdziwiony Laurence.
— Nie — powiedział z naciskiem Staunton. — Wcale nie.
Laurence wytrzeszczył oczy.
— Panowie, można by odnieść wrażenie, że oskarżacie go o krolobójstwo albo bratobójstwo. Chyba nie mówicie tego poważnie.