Laurence bezceremonialnie wyrwał Hammondowi z ręki lornetkę, by śledzić walkę. Biała smoczyca była większa i miała bardziej rozłożyste skrzydła, więc szybko wyprzedziła Temeraire’a i zatoczyła z wdziękiem szerokie koło, nie ukrywając morderczych zamiarów: zamierzała spaść na przeciwnika z góry. Lecz Temeraire już nie był taki rozwścieczony, zauważył, że Lien jest w korzystnym położeniu, i postanowił wykorzystać swoje doświadczenie; zamiast ją gonić, skręcił w bok i wycofał się w ciemność, poza krąg światła latarni.
— Świetnie — powiedział Laurence.
Lien zawisła niepewnie w powietrzu, obracając głowę na wszystkie strony i spoglądając w ciemność swoimi dziwnymi czerwonymi oczami. Temeraire runął na nią z góry, rycząc, lecz ona wykonała unik z zadziwiającą zwinnością: w przeciwieństwie do większości smoków zaatakowanych z góry, zawahała się tylko przez chwilę, a podczas uniku zdołała chlasnąć Temeraire’a. Na jego czarnej skórze pojawiły się trzy krwawe ślady, a krople gęstej krwi opadły na dziedziniec, połyskując w blasku latarni. Mei jęknęła i podpełzła bliżej. Qian odwróciła się ku niej i syknęła, więc Mei potulnie się skuliła i owinęła wokół kępy drzew.
Lien dobrze wykorzystywała to, że jest szybsza: doskakiwała do Temeraire’a i odlatywała od niego, tak żeby tracił siły, kiedy bez powodzenia usiłował ją uderzyć. Lecz Temeraire stał się bardziej przebiegły i nie atakował z taką szybkością, do jakiej był zdolny. A przynajmniej Laurence miał nadzieję, że tak właśnie jest i że zraniony smok nie czuje zbytniego bólu. Lien zdecydowała się podlecieć bliżej: Temeraire błyskawicznie śmignął przednimi łapami i wbił pazury w jej brzuch i pierś. Smoczyca zawyła z bólu i odleciała, machając skrzydłami.
Krzesło Yongxinga runęło na kamienne płyty, gdy książę zerwał się na nogi, nie próbując już dłużej udawać spokoju. Obserwował pojedynek, zacisnąwszy dłonie w pięści. Rany nie były głębokie, lecz smoczyca wydawała się wstrząśnięta, zawodziła i w locie oblizywała rozcięcia. Bez wątpienia żaden z pałacowych smoków nie miał blizn; dopiero teraz Laurence uświadomił sobie, że najprawdopodobniej nigdy nie brały udziału w prawdziwej bitwie.
Temeraire wisiał przez chwilę w powietrzu, lecz kiedy Lien nie zaatakowała go ponownie, wykorzystał sytuację i pomknął w dół ku Yongxingowi, który przecież był jego prawdziwym celem. Lien podniosła gwałtownie łeb. Wrzasnęła i runęła za nim, najszybciej jak potrafiła, zapominając o ranie. Dogoniła Temeraire’a tuż nad ziemią i opadła na niego całym ciałem, wybijając go z kursu.
Splątane smoki potoczyły się po ziemi niczym jedna sycząca bestia o wielu wymachujących wściekle łapach. Żaden nie zważał już na rany i zadrapania, żaden nie mógł nabrać dość powietrza, by zaatakować przeciwnika boskim wiatrem. Ich młócące ogony zmiażdżyły drzewa w donicach i zmiotły kępę bambusów. Laurence chwycił Hammonda i pociągnął go do przodu, gdy puste bambusowe pnie opadły z głuchym hukiem na krzesła.
Laurence niezgrabnie uniósł się na zdrowym ramieniu i wydostał spod gałęzi, otrzepując liście z włosów i kołnierza surduta. W bitewnym szale smoki przewróciły częściowo jedną z kolumn sceny. Cała okazała konstrukcja zaczęła się przechylać ku ziemi, powoli, niemal majestatycznie. Katastrofa wydawała się nieunikniona, ale Mianning nie uciekł: podszedł do Laurence’a i podał mu rękę, pomagając wstać, być może nie zdawał sobie w pełni sprawy z niebezpieczeństwa. Chuan też nic nie zauważył, bo starał się utrzymywać pozycję między Mianningiem a walczącymi smokami.
Laurence z najwyższym trudem wyskoczył w górę i powalił księcia na ziemię, gdyż cała barwna konstrukcja właśnie runęła na kamienny dziedziniec, roztrzaskując się na długie na stopę drzazgi. Laurence przylgnął do Mianninga i osłonił jego kark zdrowym ramieniem. Ostre drzazgi ugodziły go boleśnie nawet przez gruby materiał surduta; inna wbiła mu się w udo, osłonięte tylko spodniami, a jeszcze jedna, ostra jak brzytwa, przecięła mu w locie skroń.
Gdy lawina ustała, Laurence wyprostował się, ocierając z krwi twarz, i zobaczył z ogromnym zdumieniem, że Yongxing osuwa się na ziemię: w jego oku tkwiła ogromna drzazga.
Temeraire i Lien rozszczepiły się i cofnęły, warcząc i młócąc wściekle ogonami. Temeraire zerknął na Yongxinga, szykując się do ataku, i zamarł zaskoczony, z łapą uniesioną w powietrzu. Lien ryknęła i skoczyła na niego, lecz on wykonał unik, zamiast podjąć walkę, i wtedy smoczyca zobaczyła Yongxinga.
Przez chwilę stała jak posąg: tylko wąsy jej krezy poruszały się lekko na wietrze, a po jej łapach spływały strużki czerwono-czarnej krwi. Potem podeszła wolno do ciała Yongxinga i trąciła je lekko pyskiem, jakby chciała się upewnić co do tego, co i tak musiała już wiedzieć.
Ciało było nieruchome, nawet nie drgnęło spazmatycznie, co Laurence czasem widział u niespodziewanie zabitych ludzi. Yongxing leżał wyciągnięty; zaskoczenie zniknęło wraz ze zwiotczeniem mięśni i teraz jego twarz była spokojna i opanowana, jedna dłoń była odrzucona na bok i lekko rozchylona, druga spoczywała na piersi, a klejnoty z jego szaty wciąż połyskiwały w blasku pochodni. Nikt inny nie podszedł bliżej; nieliczni służący i strażnicy, którzy pozostali na dziedzińcu, skulili się na jego skraju, a wszystkie smoki milczały.
Lien nie krzyknęła, jak się obawiał Laurence, nawet nie wydobyła z siebie głosu. Nie zaatakowała też Temeraire’a. Ostrożnie odgarnęła z szat Yongxinga mniejsze drewniane drzazgi i postrzępione liście bambusa, a potem podniosła ciało i odleciała z nim w ciemność.
Rozdział 17
Laurence, uchylił się przed licznymi nieustępliwymi dłońmi, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, lecz nie zdołał uciec ani przed nimi, ani przed ciężką żółtą szatą, sztywną od złota i zielonych nici, dodatkowo obciążoną szlachetnymi kamieniami udającymi oczy smoków wyhaftowanych na całej jej powierzchni. Poczuł dotkliwy ból pod ciężarem, mimo iż minął już tydzień od dnia, w którym odniósł ranę, a krawcy dalej uparcie wykręcali mu ramię, by dopasować rękaw.
— Nie jesteś jeszcze gotów? — zapytał z niepokojem Hammond, wsuwając głowę do pokoju.
Zganił krawców po chińsku, a Laurence zacisnął usta, kiedy jeden z nich z przejęcia ukłuł go igłą.
— Przecież nie jesteśmy spóźnieni. Oczekują nas o drugiej, prawda? — zapytał Laurence i nieopatrznie odwrócił się, żeby spojrzeć na zegar, co wywołało gwałtowne protesty z trzech różnych stron.
— Na audiencję u cesarza należy przybyć wiele godzin wcześniej, a my musimy być jeszcze bardziej pedantyczni niż inni — odparł Hammond i podwinął niebieską szatę, by usiąść na stołku. — Na pewno pamiętasz, co masz mówić i w jakiej kolejności?
Laurence ponownie pozwolił się przeegzaminować, dzięki czemu przynajmniej przestał myśleć o tym, jak mu jest niewygodnie. Wreszcie pozwolono mu odejść i tylko jeszcze jeden z krawców pobiegł za nim korytarzem i dokonał ostatnich poprawek w ramionach.
Szczere zeznanie młodego księcia Miankaia przesądziło sprawę. Okazało się, że Yongxing obiecał chłopcu, że dostanie Niebiańskiego, i zapytał go, czy chciałby zostać cesarzem, chociaż nie wyjaśnił, jak miałoby się to dokonać. Poplecznicy Yongxinga ci, którzy uważali, że należy zerwać kontakty z Zachodem, popadli w niełaskę, przez co książę Mianning zdominował dwór: w rezultacie nikt już nie sprzeciwiał się adopcji zaproponowanej przez Hammonda. Cesarz zaakceptował propozycję, co dla Chińczyków oznaczało, że zarządził natychmiastowe przeprowadzenie sprawy, więc teraz wszystko, co dawniej się ślimaczyło, przebiegło w zawrotnym tempie. Jeszcze nawet nie ustalono terminu, a już armia służących Mianninga rozbiegła się po jego pałacu, pakując ich dobytek do pudeł i skrzyń.