Cesarz przebywał w Pałacu Letnim w Ogrodzie Yuanmingyuan, oddalonym od Pekinu o pół dnia lotu, tak więc znaleźli się tam w mig. Ogromne granitowe dziedzińce Zakazanego Miasta zamieniły się w piekło za sprawą palącego letniego słońca, ale w Yuanmingyuan było całkiem znośnie dzięki obfitej roślinności i bardzo zadbanym jeziorom. Laurence wcale się nie dziwił, że cesarz wolał wygodniejszą rezydencję.
Tylko Staunton mógł towarzyszyć Laurence’owi i Hammondowi podczas samej ceremonii adopcji, ale Riley i Granby poprowadzili innych ludzi jako eskortę: oddział ten został powiększony o licznych strażników i mandarynów, których użyczył im książę Mianning, by zapewnić Laurence’owi odpowiednią świtę. Wszyscy opuścili rozbudowany kompleks, w którym ich zakwaterowano, i rozpoczęli marsz do sali audiencyjnej, gdzie mieli się spotkać z cesarzem. W ciągu godziny przecięli jakieś sześć strumieni i stawów, a przewodnicy regularnie ich zatrzymywali, by wskazać im szczególne atrakcje, więc Laurence zaczął się obawiać, że może rzeczywiście wyszli za późno. Jednak w końcu dotarli na miejsce i zatrzymali się na ogrodzonym murem dziedzińcu, gdzie mieli czekać na zaproszenie cesarza.
Czas płynął bardzo powoli: coraz bardziej spoceni, siedzieli na rozgrzanym i dusznym dziedzińcu. Poczęstowano ich lodami, a także licznymi gorącymi daniami, które Laurence czul się zobowiązany co najmniej spróbować; były tam też miski pełne mleka i herbaty, a także prezenty: duża perła na złotym łańcuchu, bardzo piękna, oraz zwoje z chińskimi dziełami literackimi, a dla Temeraire’a złocisto-srebrne pochwy na pazury, takie same, jakie czasem wkładała jego matka. Jedynie Temeraire nie przejął się upałem; niezwykle uradowany, od razu przymierzył pochwy i podziwiał, jak błyszczą w słońcu, podczas gdy pozostali pogrążali się w coraz większej apatii.
Wreszcie znowu pojawili się mandaryni i kłaniając się głęboko, poprowadzili Hammonda, Stauntona i Temeraire’a do środka. Wnętrze otwartej sali audiencyjnej ocieniały lekkie draperie, a zapach brzoskwiń unosił się nad misami z owocami. Nie było tam żadnych krzeseł, jedynie smocze łoże w głębi sali, na którym spoczywał ogromny Niebiański, oraz prosty, lecz lśniący palisandrowy tron, na którym zasiadał cesarz.
Był krępym mężczyzną, o szerokiej szczęce, zupełnie niepodobnym do szczupłego i dość wymizerowanego Mianninga, i miał nieduże wąsy wyrównane w kącikach ust, ani trochę nie siwe, mimo iż zbliżał się do pięćdziesiątki. Ubrany był we wspaniałą żółtą szatę, w odcieniu, który spotkali jedynie u straży przybocznej przed wejściem do pałacu, i wydawał się zupełnie nią nieskrępowany. Laurence pomyślał, że nawet król nie wyglądał tak niezobowiązująco w urzędowym stroju, kiedy widział go podczas tych paru wizyt.
Cesarz siedział ze zmarszczonym czołem, raczej zamyślony niż niezadowolony, i spojrzał na nich wyczekująco, gdy weszli. Mianning stał wśród dygnitarzy zebranych po obu stronach tronu i skinął nieznacznie głową. Laurence wziął głęboki oddech i przyklęknął ostrożnie na oba kolana, nasłuchując mandaryna, który syczącym szeptem wyznaczał czas pełnego ukłonu. Nie było to specjalnie niewygodne, jako że podłogę z wypolerowanego drewna przykryto wspaniale tkanymi dywanami. Pochylając się za każdym razem nad podłogą, widział kątem oka, że Hammond i Staunton robią dokładnie to samo.
Mimo wszystko było to niezgodne z jego naturą, więc Laurence ucieszył się, gdy mógł już wstać po oficjalnym ukłonie. Na szczęście cesarz nie wykonał żadnego protekcjonalnego gestu, tylko przestał marszczyć czoło: napięcie w sali wyraźnie opadło. Cesarz wstał i poprowadził Laurence’a do niedużego ołtarza ustawionego na wschodniej stronie sali. Laurence zapalił przygotowane kadzidła i wyrecytował formułę, której wcześniej uczył go mozolnie Hammond. Gdy skończył, z ulgą zobaczył, że dyplomata lekko skinął głową, co oznaczało, że nie popełnił żadnego błędu, a przynajmniej niewybaczalnego.
Jeszcze raz musiał klęknąć, tym razem przed ołtarzem, co, jak ze wstydem przyznał w duchu, przyszło mu łatwiej, choć bliższe było prawdziwemu bluźnierstwu. Wymamrotał szybko pod nosem Modlitwę Pańską, licząc na to, że wyraźnie zademonstrował, że tak naprawdę chce łamać przykazania. Najgorsze miał już za sobą: teraz wezwano Temeraire’a na dalszą część ceremonii, podczas której mieli się związać jako towarzysze, a tę przysięgę Laurence mógł złożyć z lekkim sercem.
Cesarz znowu zasiadł na tronie i przyglądał się ceremonii. Pokiwał głową z aprobatą i skinął na jednego ze służących. Natychmiast wniesiono do sali stół, choć bez krzeseł, i ponownie podano lody, a władca wypytał Laurence’a o rodzinę, korzystając z pomocy Hammonda. Cesarz byt zaskoczony, kiedy się dowiedział, że Laurence nie ma żony ani dzieci, i z wielką powagą udzielił długiego wykładu na ten temat, zachowując wielką powagę, Laurence zaś musiał się zgodzić, że zaniedbuje obowiązki. Uczynił to bez większego oporu, ponieważ strasznie się cieszył, że niczego nie zepsuł podczas ceremonii, i nie mógł się doczekać końca audiencji.
Sam Hammond niemal pobladł ze szczęścia, gdy już wyszli, i musiał przystanąć i usiąść na ławce podczas powrotu do kwater. Służący przynieśli mu wodę i wachlowali go, aż wreszcie odzyskał rumieńce i ruszył chwiejnie dalej.
— Gratuluję — rzekł Staunton, ściskając dłoń Hammonda, kiedy już odprowadzili go do pokoju. — Nie wstydzę się przyznać, że nie wierzyłem, że to się uda.
— Dziękuję, dziękuję — powtarzał Hammond, głęboko poruszony i ledwo żywy.
Hammond załatwił nie tylko przyjęcie Laurence’a do rodziny cesarskiej, lecz także zgodę na założenie placówki dyplomatycznej. Oficjalnie nie była to ambasada, lecz praktycznie niczym się od niej nie różniła, bo Hammond mógł tam rezydować bez końca, na zaproszenie Laurence’a. Nawet kwestię pokłonu rozwiązano w sposób zadowalający wszystkich: z punktu widzenia Anglików Laurence wykonał go nie jako przedstawiciel Korony, lecz jako adoptowany syn, a Chińczycy cieszyli się, że formom grzecznościowym stało się zadość.
— Czy Hammond ci wspominał, że za pośrednictwem cesarskiej poczty otrzymaliśmy już kilka przyjaznych listów od mandarynów z Kantonu? — powiedział Staunton do Laurence’a, kiedy stali przed swoimi pokojami. — Oczywiście zgoda cesarza na zniesienie cła dla brytyjskich statków w tym roku oznacza ogromne korzyści dla Kompanii, lecz ta postawa będzie miała jeszcze większe znaczenie na dłuższą metę. Przypuszczam… — Staunton zawahał się. Trzymał już dłoń na zasłonie, gotowy wejść do swojego pokoju. — Przypuszczam, że twoje obowiązki nie pozwoliłyby ci tu zostać? Nie muszę dodawać, że dobrze by było, gdybyś był w Chinach, choć naturalnie rozumiem, że w kraju każdy smok jest na wagę złota.
Wreszcie wyzwolony Laurence z ulgą przebrał się w zwykłą bawełnianą szatę i wyszedł do Temeraire’a, odpoczywającego w aromatycznym cieniu drzew pomarańczowych. Smok miał przed sobą rozwinięty w ramce zwój, lecz zamiast czytać, zerkał na drugi brzeg pobliskiego stawu. Nad stawem piął się wdzięcznie dziewięcioprzęsłowy most, którego ciemny cień odbijał się od powierzchni wody, rozjaśnionej żółtozłocistym blaskiem zachodzącego słońca. Kwiaty lotosu zamykały się na noc.
Temeraire obrócił łeb i trącił Laurence’a pyskiem na powitanie.
— Patrzę, bo tam jest Lien — powiedział i pokazał nosem drugi brzeg. Biała smoczyca przechodziła właśnie przez most w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny w niebieskiej szacie uczonego, który wyglądał dość niezwykle; przyjrzawszy się dokładniej, Laurence zorientował się, że mężczyzna nie ma ani wygolonego czoła, ani warkocza. Lien zatrzymała się na środku mostu i spojrzała na nich: na widok jej nieruchomych czerwonych oczu Laurence odruchowo położył dłoń na karku Temeraire’a.