Temeraire prychnął, a jego kreza podniosła się nieco, lecz smoczyca wyprostowała się dumnie, obróciła i poszła dalej, znikając za drzewami.
— Ciekawe, co teraz zrobi — powiedział Temeraire. Laurence też się nad tym zastanawiał; zapewne smoczyca nie znajdzie kogoś, kto by z własnej woli zechciał zostać jej towarzyszem, skoro uznawano, że przynosi pecha, nawet przed ostatnią klęską. Niektórzy dworzanie szeptali nawet, że to ona jest odpowiedzialna za los Yongxinga; były to bardzo okrutne słowa, a opinia, że powinna zostać skazana na wygnanie, była jeszcze bardziej niewybaczalna.
— Może uda się do jakiejś odległej hodowli.
— Tu chyba nie mają takich wydzielonych miejsc do rozmnażania — powiedział Temeraire. — Mei i ja nie musieliśmy… — Urwał i z pewnością by się zarumienił, gdyby smoki były do tego zdolne. — Ale może się mylę — dodał pospiesznie.
Laurence przełknął ślinę.
— Darzysz Mei głębokim uczuciem.
— Och, tak — odparł czule Temeraire.
Laurence nic nie powiedział. Podniósł jeden z twardych, żółtych owoców, które spadły niedojrzale, i obrócił go w dłoni.
— Allegiance wypłynie przy następnym sprzyjającym odpływie, jeśli pozwolą na to wiatry — powiedział wreszcie cicho. — Wolałbyś, żebyśmy zostali? — Widząc, że zaskoczył Temeraire’a, dodał: — Hammond i Staunton twierdzą, że moglibyśmy w ten sposób przysłużyć się Anglii. Jeśli pragniesz zostać, to napiszę do Lentona i poinformuję go, że lepiej by było, gdybyśmy dostali przydział tutaj.
— Och — odezwał się Temeraire i pochylił łeb nad ramką: wcale nie czytał, tylko się zastanawiał. — Ale ty byś wolał wrócić do domu, prawda?
— Skłamałbym, gdybym zaprzeczył — odpowiedział Laurence z ciężkim sercem. — Bardziej jednak zależy mi na twoim szczęściu i naprawdę nie wiem, czy potrafiłbym ci je zapewnić w Anglii po tym, gdy zobaczyłeś, jak tu się traktuje smoki. — Ta nielojalność zaparła mu dech w piersiach. Nie mógł mówić dalej.
— Nie wszystkie smoki tutaj są mądrzejsze od smoków w Anglii — rzekł Temeraire. — Nie widzę powodów, dla których Maksimus czy Lily nie mogliby się nauczyć czytać i pisać lub posiąść inne umiejętności. To nie jest w porządku, że zamyka się nas w zagrodach jak zwierzęta i uczy tylko walczyć.
— Zgadzam się — odparł Laurence. — To prawda.
Nie mógł odpowiedzieć inaczej, bo na każdym kroku w Chinach można było znaleźć przykłady przeczące wszelkim argumentom, które przedstawiał w obronie brytyjskich zwyczajów. Trudno było je utrzymać, nawet jeśli niektóre ze smoków były głodne. Sam wolałby umrzeć z głodu niż zrezygnować z wolności i nie obraziłby Temeraire’a, choćby o tym napomykając.
Długo obaj milczeli, aż wreszcie pojawili się służący, by zapalić lampy; świetlisty księżyc w kwadrze odbijał się w lustrze wody, a Laurence rzucał kamykami, by pokruszyć go na złociste fale. Nie potrafił sobie wyobrazić, co mógłby robić w Chinach, poza pełnieniem roli figuranta. Musiałby się w końcu jakoś nauczyć języka, przynajmniej w mowie, jeśli nie w piśmie.
— Nie, Laurence, tak nie byłoby dobrze. Nie mogę tu zostać i dobrze się bawić, podczas gdy tam w domu toczą wojnę i mnie potrzebują — odezwał się wreszcie Temeraire. — Co więcej, smoki w Anglii nawet nie wiedzą, że może być inaczej. Będę tęsknił za Mei i Qian, ale nie byłbym szczęśliwy, gdybym wiedział, że Maksimus i Lily wciąż są traktowani tak samo. Myślę, że moim obowiązkiem jest wrócić i zmienić coś na lepsze.
Laurence nie wiedział, co powiedzieć. Wcześniej nieraz strofował Temeraire’a za rewolucyjne myśli, za wywrotowe skłonności, lecz tylko w żartach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Temeraire świadomie zająłby się taką działalnością. Laurence nie miał pojęcia, jak na to zareagują w Anglii, lecz był pewien, że nie przyjmą tego ze spokojem.
— Temeraire, nie możesz… — powiedział i urwał. Smok wyczekująco wbijał w niego ogromne, niebieskie oczy. — Mój drogi — odezwał się po chwili — zawstydzasz mnie. — Jasne, że nie moglibyśmy zostawić rzeczy w obecnym stanie, skoro już wiemy, że może być lepiej.
— Wiedziałem, że się zgodzisz — rzekł zadowolony Temeraire. — A poza tym — dodał już bardziej rzeczowo — matka mi powtarza, że Niebiańskie nie powinny w ogóle walczyć, a nie chciałbym tylko się uczyć i uczyć. Lepiej wróćmy do domu. — Skinął łbem i spojrzał na zwój. — Laurence — powiedział — myślisz, że okrętowy cieśla będzie potrafił sklecić więcej takich ramek do czytania?
— Mój drogi, jeśli ma cię to uszczęśliwić, to zrobi ci cały tuzin — odparł Laurence i oparł się o bok smoka, przepełniony wdzięcznością, pomimo licznych trosk, i zaczął obliczać według księżyca, kiedy przypływ pozwoli im wyruszyć w podróż do Anglii, do domu.
Wybrane fragmenty Krótkiej rozprawy na temat ras orientalnych, wraz z refleksjami dotyczącymi hodowli smoków
Sir Edward Howe, członek Towarzystwa Królewskiego
Zachód nieustannie opowiada o „ogromnych, nieokiełznanych smoczych hordach” Orientu, jednocześnie ze strachem i podziwem, w dużej mierze za sprawą znanych relacji podróżników z wcześniejszej i bardziej łatwowiernej epoki, które były nieocenione w chwili ich publikacji, gdyż rozjaśniały mroki niewiedzy, lecz dla współczesnego naukowca nie są przydatne, z racji ubolewania godnej, powszechnej skłonności do przesady, zrodzonej albo ze szczerej wiary autora, albo z mniej niewinnego, aczkolwiek zrozumiałego dążenia do usatysfakcjonowania szerszej publiczności, oczekującej potworów i nieoszacowanej przyjemności w opowieściach o świecie Orientu.
Tak więc czasy współczesne otrzymały żałośnie niespójny zbiór sprawozdań, często zupełnie fikcyjnych, a w innych wypadkach mocno wypaczonych, które czytelnik powinien raczej odrzucić w całości, nie dając wiary choćby fragmentom. Podam jeden dobry przykład, Sui-Riu z Japonii, znanego badaczom z relacji kapitana Johna Sarisa z 1613 roku, który utrzymywał w listach, że smoki tej rasy mogą przywołać burzę z czystego pogodnego nieba. Ten niesłychany pogląd, który przypisuje śmiertelnemu stworzeniu moce Jowisza, zdyskredytuję na podstawie własnego doświadczenia. Spotkałem osobnika rasy Sui-Riu i widziałem, że jak najbardziej potrafi on zaczerpnąć ogromną ilość wody i wyrzucić ją z siebie potężnym strumieniem, który to dar z pewnością czyni go ogromnie pożytecznym nie tylko na polu walki, lecz także w obronie przed ogniem drewnianych budynków w Japonii. Nieświadomy podróżny, zalany takim strumieniem, może rzeczywiście pomyśleć, że oto z hukiem otworzyły się nad nim niebiosa, lecz ulewom tym nie towarzyszą błyskawice ani deszczowe chmury, poza tym trwają one bardzo krótko i oczywiście nie należą do zjawisk nadprzyrodzonych. Postaram się uniknąć podobnych błędów i oprę się na czystych faktach, bez koloryzowania, by zadowolić moich znakomitych słuchaczy (…).
Bez wahania możemy odrzucić absurdalną, często powtarzaną opinię, że w Chinach na każdych dziesięciu mieszkańców przypada jeden smok: bo według takiego wyliczenia, choćby było ono tylko zbliżone do prawdy i naszej wiedzy o ludzkiej populacji Chin, dość rzetelnej, ten wielki kraj byłby tak wypełniony smokami, że nieszczęsny podróżnik, który nas o tym informuje, nie miałby nawet gdzie stanąć. Barwny obraz nakreślony przez brata Mateo Ricciego, obraz świątynnych ogrodów pełnych smoków leżących na sobie nawzajem, który od tak dawna zdominował zachodnią wyobraźnię, nie jest całkiem fałszywy: trzeba jednak zrozumieć, że w Chinach smoki przebywają częściej w miastach niż poza ich granicami, przez co bardziej rzucają się w oczy, a także poruszają się z większą swobodą, tak więc smok spotkany po południu na rynku często może być osobnikiem widzianym wcześniej podczas porannych oblucji w świątyni, a potem spożywającym kolację przy wybiegu dla bydła za miastem.