— A więc jest to sekret dla wszystkich poza garstką specjalistów.
— Dokładnie.
— No więc nikt nie wie, czy hiperwspomaganie jest bezpieczne. Oprócz hiperspecjalistów. A niby skąd oni wiedzą?
— Przypuszczam, że przeprowadzili eksperymenty.
— Przypuszczasz?
— Mam po temu wszelkie powody. Zapewniają nas, że jest to bezpieczne.
— I nigdy nie kłamią, jak sądzę.
— Oni też polecą. Poza tym jestem pewna, że prowadzili eksperymenty.
Spojrzał na nią zmrużywszy oczy.
— Teraz jesteś pewna. Sonda była twoim dzieckiem. Czy na okładzie były żywe organizmy?
— Nie pracowałam nad tym zagadnieniem. Zajmuję się jedynie obserwacjami astronomicznymi.
— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie o żywe organizmy. Insygna straciła cierpliwość.
— Słuchaj, dość już mam tych pytań, poza tym dziecko śpi niespokojnie. Sama szukam odpowiedzi na parę pytań, na przykład, co masz zamiar zrobić? Czy lecisz z nami?
— Nie muszę na to odpowiadać. Warunki referendum były tale, że ci, którzy powiedzieli „nie”, nie lecą.
— Wiem o tym, ale pytam czy ty chcesz lecieć z nami? Nie chcesz chyba rozbijać rodziny.
Mówiąc to próbowała się uśmiechnąć, ale nie wyglądało to byt przekonująco.
— Nie chcę także opuszczać Układu Słonecznego — powiedział powoli Fisher z ponurym wyrazem twarzy.
— W takim razie opuścisz mnie? I Marlenę?
— Dlaczego miałbym opuszczać Marlenę? Nawet jeśli chcesz ryzykować własnym życiem, czy musisz ryzykować życiem dziecka?
— Jeśli ja polecę. Martena poleci także — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Wybij to sobie z głowy, Krile. Dokąd chcesz ją zabrać? Do jakiejś na wpół wykończonej Osady?
— Oczywiście, że nie. Pochodzę z Ziemi i mogę tam wrócić, jeśli zechcę.
— Wrócić na umierającą planetę? Wspaniale!
— Zapewniam clę, że pozostało jej jeszcze kilka lat życia.
— Dlaczego więc ją opuściłeś?
' — Myślałem, że polepszę sobie warunki życia. Nie wiedziałem, że przyjazd na Rotora oznacza bilet donikąd.
— Nie, nie donikąd! — Insygna nie potrafiła już dłużej powstrzymać wybuchu, nie mogła już dłużej znosić tych tortur.
— Gdybyś wiedział dokąd lecimy, na pewno wolałbyś zostać!
— Dlaczego? Dokąd leci Rotor?
— Do gwiazd…
— Ku zagładzie!
Spoglądali na siebie. Marlena obudziła się i otworzywszy oczy zaczęła cicho gaworzyć. Fisher spojrzał na dziecko i zaczął mówić o pół tonu ciszej:
— Eugenio, wcale nie musimy się rozstawać. Nie chcę zostawiać Marleny ani ciebie. Pojedźcie ze mną.
— Na Ziemię?
— Tak. Dlaczego nie. Mam tam przyjaciół. Nawet teraz. Ty jako moja żona i Marlena jako moje dziecko nie będziecie miały kłopotów z wyjazdem. Ziemia nie przejmuje się tak bardzo równowagą ekologiczną. Zamieszkamy na olbrzymiej planecie, zamiast na małej, cuchnącej bańce gdzieś w kosmosie.
— Tak, na olbrzymiej bani, cuchnącej pod niebiosa. Nie, dziękuję.
— Pozwól mi więc zabrać Marlenę. Jeśli ty uwierzyłaś, że warto podejmować taką podróż, ponieważ jako astronom chcesz badać kosmos, to twoja sprawa, ale dziecko powinno pozostać w Układzie Słonecznym, gdzie będzie bezpieczne.
— Bezpieczne na Ziemi? Nie bądź śmieszny! Czy tylko o to ci chodzi? Chcesz odebrać mi moje dziecko?
— Nasze dziecko.
— Moje dziecko. Odejdź, chcę, żebyś odszedł, ale nie waż się tknąć mojego dziecka. Mówisz, że znam Pitta i to jest prawda. Oznacza to, że mogę załatwić, że wyślą cię na asteroidy czy tego chcesz czy nie, a potem możesz sobie wracać na swoją gnijącą Ziemię. A teraz wynoś się z mojego mieszkania i znajdź sobie jakieś miejsce do spania, dopóki cię nie odeślą. Daj mi znać, gdzie jesteś, to prześlę ci twoje rzeczy. I nie myśl, że będziesz mógł tu wrócić. To miejsce będzie strzeżone.
W chwili, gdy to mówiła — z sercem przepełnionym goryczą — rzeczywiście wierzyła we własne słowa. Mogła przecież prosić go, kusić pochlebstwami, błagać, a nawet kłócić się, ale nie zrobiła tego. Odwróciła się do niego plecami i kazała mu odejść.
I Fisher rzeczywiście odszedł, a ona naprawdę przesłała mu jego rzeczy. I w końcu odmówił zgody na odlot na Rotorze. I odesłano go z powrotem. I mogła tylko przypuszczać, że wrócił na Ziemię.
Odszedł na zawsze, od niej i od Marleny.
Kazała mu odejść i odszedł na zawsze.
Rozdział 5
DAR
Insygna siedziała zaskoczona własnymi słowami. Nigdy jeszcze ile opowiadała nikomu tej historii, chociaż niemal codziennie od czternastu lat przeżywa ją na nowo. Nigdy nie marzyła nawet, że będzie ją mogła opowiedzieć — wydawało się jej, że zabierze ją ze tobą do grobu.
Historia ta nie przynosiła jej ujmy — była po prostu bardzo osobista.
I oto opowiedziała ją — w całości i bez wstydu — dorastającej córce; komuś, kogo aż do chwili, gdy zaczęła mówić, traktowała jak dziecko — jak dziwnie bezradne dziecko.
I teraz dziecko to spoglądało na nią poważnie swoimi ciemnymi oczyma — bez zmrużenia powieki, jakoś tak po dorosłemu i wreszcie powiedziało:
— A więc to ty sprawiłaś, że odszedł, czyż nie tak?
— Tak, w pewnym sensie. Byłam wściekła, a on chciał mi zabrać ciebie. Na Ziemię! — Przerwała, a potem zapytała niezobowiązująco:
— Rozumiesz?
— Czy ty potrzebujesz mnie aż tak bardzo? — zapytała Marlena.
— Oczywiście! — odpowiedziała z oburzeniem Insygna, a potem pod spokojnym spojrzeniem tych oczu przestała myśleć o rzeczach niepojętych. Czy naprawdę potrzebowała Marleny?
— Oczywiście — powtórzyła cicho. — Jakże mogłoby być inaczej? — Marlena potrząsnęła głową i na jej twarzy zagościł przez chwilę ponury cień.
— Myślę, że nie byłam czarującym dzieckiem. Może on mnie potrzebował. Czy cierpiałaś, dlatego, że potrzebował mnie bardziej niż ciebie? Czy zatrzymałaś mnie tylko dlatego, że on mnie chciał?
— To co mówisz jest potworne. Wcale tak nie było… — odpowiedziała Insygna, niezbyt pewna, czy wierzy we własne słowa. Poruszanie tego tematu w rozmowie z Marleną było bardzo niewygodne. Marlena coraz częściej wgryzała się w ten swój okropny sposób w interesujące ją kwestie. Insygna zauważyła to już wcześniej, lecz wyjątkowy upór Marleny w drążeniu pewnych tematów przypisywała okazjonalnym zbiegom okoliczności w życiu nieszczęśliwego dziecka. Teraz jednak zdarzało się to coraz częściej, a Marlena celowo jątrzyła rany.
— Marleno — powiedziała po chwili — dlaczego myślisz, że kazałam odejść twojemu ojcu? Nigdy tego nie powiedziałam, co więcej, nigdy nie dałam ci powodu, aby tak myśleć.
— Tak naprawdę nie wiem, skąd wiem o różnych rzeczach, mamo. Czasami wspominasz ojca w mojej obecności lub w obecności kogoś innego i za każdym razem brzmi to tak, jak gdybyś czegoś żałowała, jak gdybyś chciała czemuś zadośćuczynić.
— Naprawdę? Ja tego nie czuję.
— Tak. Za każdym razem jest to dla mnie coraz bardziej jasne. To jak mówisz, jak patrzysz…
Insygna przyglądała się z napięciem córce, a potem powiedziała nagle:
— To co myślę?
Marlena podskoczyła i zachichotała po dziecinnemu. Nie lubiła się śmiać i chichot był wszystkim, co miała do zaprezentowania w tej dziedzinie, przynajmniej na co dzień.
— Teraz? — zapytała. — To jest łatwe. Myślisz, że ja wiem, co myślisz, ale nie masz racji. Nie czytam w umysłach. Zgaduję tylko ze słów, dźwięków, wyrażeń, ruchów. Ludzie nie potrafią ukryć tego, co myślą, a ja obserwuję ich od tak dawna…
— Dlaczego? Chodzi mi o to, dlaczego czujesz potrzebę obserwowania ludzi?
— Ponieważ gdy byłam dzieckiem wszyscy mnie okłamywali. Mówili, że jestem słodka, albo mówili to tobie, kiedy wiedzieli, że słucham. A na ich twarzach widniało czarno na białym, że wcale tak nie myślą. Nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Na początku nie wierzyłam, że to jest możliwe, a potem powiedziałam sobie: „Wydaje mi się, że wygodniej jest im udawać, że mówią prawdę”.