Выбрать главу

— Na nocnej stronie Erytro nie widać świateł — powiedziała Insygna. — Powinieneś się cieszyć, Janus.

— Nieobecność światła nie jest równoznaczna z nieistnieniem cywilizacji technicznej, jak podejrzewam.

— Z pewnością masz rację.

— Zabawię się w takim razie w adwokata diabła — dodał Pitt — Mając czerwone słońce, które daje ciemne światło, należy spodziewać się cywilizacji produkującej sztuczne światło o podobnym nasileniu?

— Ciemne w rejonach widzialnych. Nemezis jest bogata w podczerwień, można więc oczekiwać, że sztuczne światło będzie miało podobne właściwości. Jednakże odkryte przez nas promieniowanie podczerwone jest pochodzenia planetarnego. Rozkłada się, mniej więcej równo, na całej powierzchni lądów, podczas gdy sztuczne światło tworzyłoby skupienie w miejscach zaludnionych i rzadkie gdzie indziej.

— W takim razie zapomnij o tym, Eugenio — powiedział śmiało Pitt. — Nie istnieje tutaj żadna cywilizacja techniczna. Być może Erytro będzie na skutek tego mniej ciekawa, wolałbym jednak nie spotkać się z równymi nam lub, co gorsze, z potężniejszymi. Musielibyśmy odlecieć stąd, a nie mamy dokąd pójść, nie wspominając już o zbyt małym zapasie energii na kolejną podróż. Teraz chyba możemy zostać…

— Lecz to nie zmienia faktu istnienia wolnego tlenu w atmosferze, co stanowi dowód życia na Erytro. Rzeczywiście nie ma na niej cywilizacji technicznej, musimy zatem wylądować i zbadać formy życia.

— Po co?

— Jak możesz zadawać takie pytanie, Janus? Mamy przed sobą próbkę życia, które rozwinęło się na innej planecie! Pomyśl, cóż za raj dla biologów!

— Rozumiem. Mówisz o interesach nauki. No cóż, życie nie ucieknie, jak myślę. Później będzie dosyć czasu na zbadanie go. musimy pamiętać o pryncypiach.

— A cóż może być ważniejszego od zbadania zupełnie nowych nam życia?

— Eugenio, bądź rozsądna. Musimy się osiedlić. Musimy zbudować inne Osiedla. Musimy stworzyć duże, dobrze zorganizowane społeczeństwo, o wiele bardziej jednorodne, rozumiejące się i podobne niż te, które istnieją w Układzie Słonecznym.

— Do tego potrzebne będą nam surowce, a te z kolei znów są a Erytro, gdzie będziemy musieli zbadać życie…

— Nie, Eugenio. Lądowanie na Erytro i start w drodze powrotnej byłby zbyt kosztowny energetycznie w chwili obecnej. Pola grawitacyjne Erytro i Megasa — nie zapomnij o Megasie — są wystarczająco duże tutaj, w kosmosie. Jeden z moich ludzi zrobił obliczenia. Będziemy mieli problemy z dostarczaniem surowców nawet z pasa asteroidów, jednak będzie to znacznie mniejszy problem w porównaniu z Erytro. Jeśli natomiast zaparkujemy samym pasie asteroidów, wszystko stanie się znacznie bardziej energooszczędne. Nasze osiedla powstaną w pasie asteroidów.

— Czy chcesz w ogóle zignorować Erytro?

— Przez chwilę, tylko przez chwilę, Eugenio. Gdy staniemy się silniejsi, gdy zgromadzimy niezbędne zapasy energii, gdy nasze społeczeństwo okrzepnie i zacznie się rozrastać, będziemy mieli dosyć czasu, by zbadać formy życia na Erytro, a nawet jej niezwykłą chemię.

Pitt uśmiechnął się kojąco i ze zrozumieniem do Eugenii. Erytro była sprawą poboczną — wiedział o tym — i jako taka powinna być odłożona na później. Jeśli nie istniała na niej cywilizacja techniczna, to inne formy życia, a także jej surowce mogą poczekać. Prawdziwym wrogiem były nadciągające hordy z Układu Słonecznego.

Dlaczego inni tego nie rozumieli? Dlaczego tak łatwo można odwrócić ich uwagę od rzeczy istotnych?

Co stanie się, jeśli umrze i zostawi tych głupców bezbronnych?

Rozdział 10

PERSWAZJA

Dopiero teraz, dwanaście lat po odkryciu, że żadna cywilizacja nie zamieszkuje Erytro, dwanaście lat, przez które nie pojawiło się nagle żadne ziemskie Osiedle z zamiarem zburzenia powstającego nowego świata, Pitt mógł cieszyć się rzadkimi chwilami odpoczynku. Lecz nawet teraz, podczas owych rzadkich chwil gromadziły się w nim wątpliwości. Zastanawiał się czy nie byłoby lepiej dla Rotora, gdyby pozostał przy swoim pierwotnym zamiarze pozostania na orbicie Erytro i niezezwalania na budowę Kopuły na planecie.

Siedział wygodnie w miękkim fotelu oparty o poduszki. Ogarnął go spokój wywołujący sen, gdy usłyszał delikatny brzęczyk, który przywołał go do rzeczywistości.

Otworzył oczy (nie zdawał sobie sprawy, że były zamknięte) i spojrzał na mały monitor znajdujący się na przeciwległej ścianie. Przełączył obraz na holowizję. Był to rzeczywiście Seymon Akorat. Natychmiast rozpoznał jego łysą głowę przypominającą pocisk karabinowy (Akorat golił ciemne pasemka pozostałych mu włosów, zdając sobie sprawę — zresztą zupełnie słusznie — że resztka fryzury okalająca pustynię na środku wyglądałaby śmiesznie, podczas gdy łysa czaszka, całkowicie pozbawiona owłosienia, wyglądała niemal statecznie). Dostrzegł zmartwienie w jego oczach, które martwiły się nawet wtedy, gdy nie było do tego najmniejszego powodu.

Pitt nie lubił Akorata — co prawda nie miał nic do zarzucenia jego lojalności, czy wydajności pracy (Akorat i tak nie mógłby się poprawić) — był to zwykły odruch warunkowy. Akorat zawsze oznajmiał zamach na jego prywatność, przerywał mu myślenie, przywoływał konieczność zrobienia czegoś, czego akurat wolałby nie robić. Jednym słowem, Akorat był odpowiedzialny za jego rozkład zajęć i wiedział, kogo musi przyjąć, a kogo nie.

Pitt był poirytowany. Nie przypominał sobie, aby umówił się kimś na spotkanie, często jednak zapominał o swoich zobowiązaniach i zdawał się na Akorata w tej materii.

— Kto jest tym razem? — zapytał z rezygnacją w głosie. — Mam nadzieję, że nikt ważny?

— Nikt o jakimkolwiek znaczeniu — powiedział Akorat — jednak sądzę, że powinieneś z nią się spotkać.

— Czy ona nas słyszy?

— Komisarzu! — w glosie Akorata słychać było oburzenie, tak jak gdyby ktoś zarzucił mu zaniedbanie obowiązków — oczywiście. że nie. Znajduje się po drugiej stronie tarczy dźwiękochłonnej.

Akorat zawsze wyrażał się precyzyjnie, co uspokajało Pitta. Słowa Akorata nigdy nie dawały się przeinaczyć.

— Ona? — powiedział Pitt. — Podejrzewam, że jest to doktor Insygna. No cóż, zastosuj się do moich instrukcji. Nigdy bez wcześniejszego umówienia się. Mam jej dosyć na razie, Akorat. Bałem jej dosyć przez ostatnie dwanaście lat. Wymyśl jakieś wytłumaczenie. Powiedz jej, że medytuję, albo nie. Ona i tak w to nie uwierzy, powiedz lepiej…

— Komisarzu, to nie jest doktor Insygna. Nie przerywałbym ci, dyby to była ona. To jest… to jest jej córka.

— Jej córka? — szukał w pamięci jej imienia. — Chodzi ci o Marlenę Fisher?

— Tak. Naturalnie powiedziałem jej, że jesteś zajęty, na co ona odpowiedziała, że powinienem się wstydzić, ponieważ kłamię, ona widzi z mojego wyrazu twarzy, że kłamię od początku do końca i oprócz tego wyczuwa napięcie w moim głosie, więc nie mogę mówić prawdy. — Akorat recytował to wszystko z dużym zaaferowaniem. — W każdym razie powiedziała, że nie odejdzie. Twierdzi, że spotkasz się z nią wiedząc, że to ona. Czy tak komisarzu? Te jej oczy… Wstrząsnęły mną, mówiąc uczciwie…

— Zdaje się, że słyszałem już coś na temat jej oczu. Dobrze, przyślij ją, przyślij ją, a ja spróbuję zbadać te jej oczy. Poza tym będzie musiała coś nam wyjaśnić.

Weszła. (Nieźle się trzyma — pomyślał Pitt — jest stanowcza, chociaż nie wyzywająca).

Usiadła, ręce luźno na brzuchu, czeka aż Pitt zacznie mówić. Pozwolił jej czekać, sam zaś przyjrzał się jej pobieżnie. Widywał ją czasami, gdy była młodsza, teraz rzadko. Nie była ładnym dzieckiem i z wiekiem nie stawała się ładniejsza. Miała szerokie kości policzkowe, brakowało jej wdzięku, jej oczy jednak rzeczywiście były godne uwagi, podobnie zresztą jak brwi i długie rzęsy.

— No cóż, panno Fisher — zaczął Pitt — powiedziano mi, że chcesz się ze mną widzieć. Czy mogę spytać, dlaczego?