Barwne odbicia pełzały w okularach Molly, gdy mężczyźni krążyli wokół siebie. Hologramy powiększały dziesięciokrotnie i noże w rękach miały prawie metr długości. Chwyt noża przy walce to chwyt szermierczy, przypomniał sobie Case. Palce obejmują ręko-jeść, z kciukiem wzdłuż ostrza. Klingi zdawały się dryfować samodzielnie, szybowały z rytualną powolnością, ostrze mijało ostrze. Szukali luki w osłonie. Zwrócona ku górze twarz Molly stała się gładka i nieruchoma. Zapatrzona.
— Poszukam czegoś do jedzenia — poinformował Case.
Skinęła głową, pochłonięta tańcem na arenie.
Nie podobało mu się tutaj.
Odwrócił się i wszedł w cień. Za ciemno. I za cicho.
Zauważył, że widzami byli głównie Japończycy, i to nie typowi bywalcy Miasta Nocy. Raczej technicy z lepszych dzielnic. Przypuszczał, że arena zyskała aprobatę komitetu rekreacyjnego jakiejś korporacji. Przez chwilę zastanawiał się, jak by to było: pracować przez całe życie dla którejś zaibatsu. Firmowe mieszkanie, firmowy hymn, firmowy pogrzeb.
Okrążył niemal całą kopułę, nim znalazł budki z jedzeniem. Kupił yakitori na cienkich patyczkach i dwa wysokie kartonowe kubki piwa. Spojrzał na hologramy; krew znaczyła pierś jednej z figur. Gęsty brunatny sos ściekał mu na palce.
Za siedem dni będzie mógł się podłączyć. Kiedy zamykał oczy, widział matrycę.
Cienie zafalowały, gdy hologramy podjęły taniec.
Nagle poczuł ucisk supła lęku między łopatkami. Po żebrach spłynął lodowaty strumyk potu. Operacja nie udała się. Wciąż był tutaj, wciąż był mięsem, żadna Molly nie czeka wpatrzona w migotanie noży, żaden Armitage w Hiltonie nie trzyma dla niego biletów, nowego paszportu i pieniędzy. Wszystko to jest tylko snem, żałosnym wytworem fantazji… Gorące łzy stanęły w oczach.
W czerwonym błysku światła z nasady szyi trysnęła krew. Tłum wrzeszczał, wstawał, wrzeszczał… gdy jedna z postaci osunęła się bezwładnie, jej hologram bladł, zanikał…
Ostry smak wymiotów w gardle. Zamknął oczy, odetchnął głęboko, otworzył i zobaczył, jak mija go Linda. Jej szare oczy byty ślepe z przerażenia. Nosiła ten sam francuski kombinezon.
Zniknęła. W cieniu.
Czysty, podświadomy odruch: rzucił piwo i kurczaka i pobiegł za nią. Może ją wołał; nie pamiętał dokładnie.
Powidok pojedynczej, cienkiej jak włos linii czerwonego światła. Rozcięła beton pod cienkimi podeszwami butów.
Białe tenisówki Lindy błyskały teraz bliżej wygiętej ściany. Znowu mignął w oczach upiorny promień lasera; podskakiwał w polu widzenia zgodnie z rytmem biegu.
Ktoś podłożył mu nogę. Beton obcierał skórę dłoni.
Przetoczył się i kopnął, ale nie trafił. Zobaczył, jak pochyla się nad nim chudy chłopak o uczesanych w kolce blond włosach, podświetlonych od tyłu tęczową aureolą. Postać nad sceną uniosła nóż w stronę wiwatującego tłumu. Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął coś z rękawa: brzytwę, która zalśniła czerwienią, gdy w ciemności mignął trzeci promień. Ostrze niby różdżka magika zsuwało się ku krtani.
Twarz zniknęła w brzęczącym obłoku mikroskopijnych wybuchów: strzałki Molły, dwadzieścia na sekundę. Chłopak kaszlnął konwulsyjnie i runął na nogi Case’a.
Szedł w stronę budek z jedzeniem, w cień. Spojrzał w dół, oczekując rubinowej igły wyskakującej z piersi. Nic. Znalazł ją: leżała z zamkniętymi oczami u stóp betonowego filaru. Czuł zapach gotowanego mięsa. Tłum wykrzykiwał imię zwycięzcy. Sprzedawca piwa ciemną szmatą wycierał kurki. Jedna biała tenisówka zsunęła się jakoś i leżała przy jej głowie.
Idź wzdłuż ściany. Betonowa krzywa. Ręce w kieszeniach. Nie zatrzymuj się. Wśród nie widzących twarzy, wpatrzonych w obraz zwycięzcy nad ringiem. Twarz Europejczyka zatańczyła w świetle płomyka zapałki, wargi zaciśnięte na krótkim cybuchu metalowej fajki. Zapach haszyszu. Case szedł przed siebie, nie czując niczego.
— Case. — Z głębokiego mroku wynurzyły się jej lustra. — Nic ci nie jest?
Coś charczało i bulgotało w ciemności za jej plecami. Potrząsnął głową.
— Walka skończona, Case. Pora do domu. Próbował ją wyminąć, wejść w mrok, gdzie coś umierało. Zatrzymała go, opierając dłoń na piersi.
— Kumple twojego strachliwego przyjaciela. Zabił dla ciebie tę dziewczynę. Nie najlepiej dobierałeś sobie przyjaciół w tym mieście. Kiedy sprawdzaliśmy ciebie, dostaliśmy też częściowy profil tego starego skurwiela. Za parę Nowych usmażyłby każdego. Ten za mną powiedział, że trafili na nią, kiedy próbowała pchnąć twoje RAM. Taniej wyszło zabić ją i zabrać. Zaoszczędzili trochę szmalu… Namówiłam tego z laserem, żeby mi o wszystkim opowiedział. Czysty przypadek, że akurat byliśmy w tym miejscu, ale musiałam się upewnić.
Mówiła zimnym, twardym tonem.
Case miał wrażenie, że mózg zaciął się nagle.
— Kto? — zapytał. — Kto ich przysłał? — Podała mu zachlapaną krwią torbę konserwowanego imbiru. Dostrzegł, że ręce ma lepkie od krwi. Z tyłu, w mroku, ktoś wydał chrapliwy odgłos i umarł.
Kiedy załatwili pooperacyjną kontrolę w klinice, Molly zabrała go na lotnisko. Armitage już czekał. Wynajął poduszkowiec. Ostatnim widokiem Chiby były ciemne łuki eleganckiej zabudowy. Potem mgła okryła czarne wody i dryfujące ławice odpadków.
CZĘŚĆ II
WYPRAWA PO ZAKUPY
3
Dom.
Dom to OMBA, Ciąg, Oś Metropolitalna Boston-Atlanta.
Zaprogramuj mapę, by wyświetlała częstotliwość transmisji danych, każdy tysiąc megabajtów jako jeden piksel na bardzo wielkim ekranie. Manhattan i Atlanta zapłoną jednostajną bielą. Potem zaczną pulsować-tempo transferu zagrozi przeciążeniem modelu. Twoja mapa może wybuchnąć jak nova. Ostudź ją. Zmień skalę. Jeden piksel to milion megabajtów. Przy stu milionach megabajtów na sekundę zaczniesz wyróżniać pewne bloki w centrum Manhattanu i kontury stuletnich ośrodków przemysłowych w dawnym centrum Atlanty…
Case przebudził się ze snów o lotniskach, o czarnych skórach Molly poruszających się przed nim po torowiskach Narity, Schiphol, Orly… Oglądał siebie, jak godzinę przed wschodem słońca kupuje w jakimś kiosku płaską, plastykową butelkę duńskiej wódki.
Gdzieś w żelbetowych korzeniach Ciągu wagony pchały tunelem kolumnę stęchłego powietrza. Sam pociąg na indukcyjnej poduszce poruszał się bezgłośnie, ale przemieszczane powietrze sprawiało, że tunel śpiewał, schodząc basami w infradźwłęki. Wibracje sięgały do ich pokoju; kurz unosił się ze szpar w zniszczonym parkiecie.
Otworzył oczy. Molly leżała naga, tuż poza zasięgiem ramienia, na drugim brzegu obszaru bardzo nowej, różowej gąbki. Od góry światło dnia wlewało się przez brudną kratę świetlika. Jeden półmetrowy kwadrat szyby zastąpiono dyktą. Przez wywiercony otwór wsuwał się gruby kabel, zwisający kilka centymetrów nad podłogą. Case leżał na boku i patrzył, jak oddycha Molly, na jej piersi, obrys bioder przywodzący na myśl funkcjonalną elegancję kadłuba myśliwskiego samolotu. Ciało dziewczyny było oszczędne, sprawne, z mięśniami jak u tancerki.
Pomieszczenie było duże. Case usiadł. Było także puste, poza szerokim, różowym materacem i dwiema nylonowymi torbami podróżnymi, nowymi i identycznymi, leżącymi obok. Ślepe ściany, żadnych okien, jedne pomalowane na biało, stalowe i ognioodporne drzwi. Ściany pokrywały niezliczone warstwy białej lateksowej farby. Fabryczny lokal. Znał takie pokoje, takie budynki; ich lokatorzy działali w strefie pośredniej, gdzie sztuka nie do końca była przestępstwem, a przestępstwo nie całkiem sztuką.