Kiedy, według jakiegoś skomplikowanego schematu, naciągnęli linę, zawiesili na niej płachty żółtego plastyku. Przy pracy Case zwrócił uwagę na bez przerwy pulsującą w kiści muzykę. Nazywali ją podkładem: zmysłowa mozaika przyrządzona z potężnych bibliotek popu. Była tu religią, wyjaśniła Molly; była poczuciem wspólnoty. Case ciągnął żółtą płachtę, lekką, ale nieporęczną. Syjon pachniał gotowanymi jarzynami, ludźmi i cannabis.
— Nieźle — pochwalił Armitage, wpływając lekko przez luk. Ruchem głowy wskazał labirynt żółtego plastyku. Za nim pojawił się Riviera, trochę niezgrabny w warunkach niskiego ciążenia.
— Gdzie byłeś, jak trzeba było pomóc? — zapytał Case.
Riviera otworzył usta, by odpowiedzieć, a spomiędzy jego warg wypłynął mały pstrąg, ciągnąc za sobą niesamowity łańcuch baniek. Przesunął się obok policzka Case’a.
— We własnej głowie — wyjaśnił uprzejmie. Case wybuchnął śmiechem.
— Chciałem pomóc — zapewnił Riviera. — Ale nie jestem zbyt silny.
Wyciągnął przed siebie ręce, a te rozdwoiły się nagle: cztery ramiona, cztery dłonie.
— Zwykły, nieszkodliwy błazen, co? — Molly stanęła między nimi.
— Ty! — zawołał nagle Aerol, wsuwając głowę przez luk. — Kowboju! Chodź ze mną!
— Po swój dek — wyjaśnił Armitage. — I resztę sprzętu. Pomóż mu przenieść go z komory ładunkowej.
— Blado wyglądasz, chłopie — zauważył Aerol, kiedy razem popychali opakowany w styropian terminal Hosaki. — Może byś co zjadł? Case poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Potrząsnął głową.
Armitage oznajmił, że zostaną w Syjonie przez osiemdziesiąt godzin. Molly i Case mieli się aklimatyzować i ćwiczyć działanie w warunkach bezgrawitacyjnych. Udzieli im informacji o Freeside i Villa Straylight. Nie było jasne, co ma robić Riviera, ale Case wolał nie pytać. Kilka godzin po przybyciu Armitage posłał go w żółty labirynt, by zawołał Rivierę na posiłek. Mężczyzna leżał nago na cienkim płacie gąbki, a wokół jego głowy orbitowała aureola białych form geometrycznych, sześcianów, kul i piramid.
— Hej, Riviera!
Pierścień wciąż wirował.
Case zawrócił i opowiedział o tym Armitage’owi.
— Jest naćpany — stwierdziła Molly znad rozłożonego na części strzałkowca. — Zostaw go.
Armitage obawiał się, że zero-g negatywnie wpłynie na Case’a i jego zdolności operowania matrycą.
— Nie ma problemu — zapewniał Case. — Włączam się i już mnie tu nie ma. Matryca zawsze jest taka sama.
— Masz podwyższony poziom adrenaliny — odparł Armitage. — Choroba powietrzna jeszcze nie minęła. Nie będzie czasu, żebyś ją przechodził. A musisz działać.
— Więc stąd zrobimy skok?
— Nie. Tylko trening. Ale już, Case. W korytarzu.
Cyberprzestrzeń, jaką odwzorowywał dek, nie zależała właściwie od jego fizycznego położenia. Case włączył się i zobaczył znajomą, aztecką piramidę danych Agencji Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża.
— Jak leci, Dix?
— Jestem martwy, Case. Dość długo już siedzę w tym Hosace, żeby to wykombinować.
— I jak się z tym czujesz?
— Wcale się nie czuję.
— To cię martwi?
— Martwi mnie to, że nic mnie nie martwi.
— Nie rozumiem.
— Miałem kiedyś kumpla w rosyjskim obozie, na Syberii. Odmroził sobie kciuk. Przyszli medycy i odcięli mu. Po miesiącu rzuca się przez całą noc. Elroy, mówię, co cię tak gryzie? Ten cholerny kciuk swędzi jak diabli, powiada. To się podrap. McCoy, on na to, to tamten kciuk.
Gdy konstrukt się roześmiał, do Case’a dotarto coś całkiem innego: nie śmiech, a ukłucie mrozu wzdłuż kręgosłupa.
— Zrób mi przysługę, synu.
— O co chodzi?
— O twój skok. Jak już skończysz, wykasuj mnie ,z tego draństwa.
Case nie rozumiał Syjonitów.
Aerol, bez żadnej zachęty, opowiedział historię o dziecku, które wyskoczyło mu z głowy i natychmiast uciekło w gęstwinę hydroponicznego cannabis.
— Mały dzidziuś, chłopie. Nie dłuższy niż palec. Uśmiechnął się i przesunął dłonią po gładkim, bez najmniejszej blizny czole.
— To cannabis — wyjaśniła Molly, gdy Case o tym opowiedział. — Oni nie rozróżniają między jednym stanem a drugim. Aerol mówił o tym, co się wydarzyło. W każdym razie wydarzyło się jemu. To nie są wymysły, a raczej coś jak poezja. Chwytasz?
Case z powątpiewaniem kiwnął głową.
Syjonici zawsze musieli dotykać rozmówcy. Kładli mu rękę na ramieniu. Nie lubił tego.
— Hej, Aerol! — zawołał godzinę później, kiedy szykował się do próbnego skoku w bezgrawitacyjnym korytarzu. — Chodź no tu, chłopie. Chcę ci to pokazać.
Uniósł do góry trody.
Aerol wykonał powolne salto. Bosymi stopami uderzył w stalową ścianę i wolną ręką chwycił wręgę. W drugiej trzymał przezroczysty worek z wodą, pełną niebieskozielonych alg. Zamrugał i uśmiechnął się.
— Spróbuj — zachęcił Case.
Aerol wziął opaskę, założył na głowę i czekał spokojnie, aż Case dopasuje trody. Zamknął oczy. Case wcisnął przełącznik zasilania. Aerol zadrżał. Case odłączył go.
— Co widziałeś?
— Babilon — odparł smutnie Aerol, oddał trody i popłynął korytarzem.
Riviera siedział nieruchomo na płacie gąbki. Wyprostował i wyciągnął przed siebie prawą rękę. Wąż o łuskach jak klejnoty i oczach z rubinowego neonu zwijał się ciasno kilka milimetrów poniżej łokcia. Case obserwował, jak zaciska zwoje. Był grubości palca, w czarne i czerwone pasy.
— Chodź — szepnął pieszczotliwie Riviera do jasnego skorpiona, który siedział mu na dłoni. — Chodź.
Skorpion poruszył brązowymi nogami i pobiegł w górę, wzdłuż delikatnych ciemnych żył. Gdy dotarł do łokcia, przystanął. Zdawało się, że wibruje. Riviera zasyczał cicho. Żądło uniosło się, zakołysało i wbiło w skórę nad obrzmiałą żyłą. Koralowy wąż zwolnił uścisk i Riviera westchnął, gdy narkotyk zaczął działać.
Potem wąż i skorpion zniknęły, a on trzymał w ręku tylko strzykawkę z mlecznego plastyku.
— „Jeśli Bóg stworzył coś lepszego, zatrzymał to dla siebie”. Znasz to powiedzenie, Case?
— Tak. Słyszałem je w związku z wieloma różnymi rzeczami. Musisz z tego robić przedstawienie?
Riviera poluzował i odwiązał z ramienia kawałek żyłki chirurgicznej.
— Tak. W ten sposób jest zabawniej.
Uśmiechnął się. Oczy patrzyły gdzieś w dal, policzki okrył rumieniec.
— Mam membranę wszczepioną tuż nad żyłą. Nie muszę się przejmować sterylizacją igły.
— Czy to boli?
Napotkał spojrzenie jasnych oczu.
— Oczywiście, że boli. To przecież ważny element.
— Ja bym użył plastrów — stwierdził Case.
— Prostaczek — parsknął Riviera, wkładając białą bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem.
— Pewnie ci miło.
— Bierzesz coś, Case?
— Musiałem przestać.
— Freeside — powiedział Armitage, dotykając panelu małego projektora holograficznego Brauna. Obraz zamigotał i nabrał ostrości. Miał prawie trzy metry długości.
— Tutaj kasyna. — Wskazał odpowiednie miejsce w szkieletowym modelu. — Hotele, posiadłości prywatne i wielkie sklepy stoją tu. — Poruszał rękami. — Niebieskie obszary to jeziora.
Przeszedł na koniec modelu.