Przebudził się z wrażeniem gasnącego światła, ale pokój był ciemny. Powidoki, błyski na siatkówce. Niebo za oknem sugerowało zbliżanie odtwarzanego świtu. Nie słyszał niczyich głosów, tylko szmer wody głęboko w dole, u stóp Intercontinentalu.
We śnie, nim jeszcze zalał gniazdo paliwem, dostrzegł wtłoczone gładko w ściankę litery T-A, firmowego znaku Tessier-Ashpool. Jak gdyby same osy je wyrzeźbiły.
Molly uparła się, żeby spryskać go samoopalaczem. Twierdziła, że ciągowa bladość będzie zwracać uwagę.
— Rany boskie — jęknął, stając nago przed lustrem. — Myślisz, że to wygląda na prawdziwe?
Klęcząc, spryskiwala resztką opakowania jego lewą kostkę.
— Nie. Ale sugeruje, że ci zależy, by wyglądać na opalonego. No tak, zabrakło na stopę.
Wstała i rzuciła pusty aerozol do wiklinowego kosza na śmieci. Ani jeden przedmiot w pokoju nie wyglądał na maszynową produkcję czy tworzywa sztuczne. Kosztowne, pomyślał Case. Ten styl zawsze go irytował. Gąbka na wielkim łożu była zabarwiona, by przypominała piasek. Wszędzie widział jasne drewno i ręcznie tkane materiały.
— A co z tobą? — zapytał. — Też się pomalujesz na brąz? Nie wyglądasz na kogoś, kto cały czas poświęca na opalanie.
Miała na sobie luźny kostium z czarnego jedwabiu i czarne espadryle.
— Jestem kimś egzotycznym. Mam jeszcze do tego duży słomkowy kapelusz. A ty… ty masz być durnym snobem, który szuka wszelkich możliwych atrakcji. Samoopalacz doskonale pasuje. Case posępnie zbadał bladą stopę, po czym spojrzał w lustro.
— Chryste? Mogę się już ubrać. — Podszedł do łóżka i zaczął wciągać dżinsy. — Dobrze spałaś? Widziałaś jakieś światła?
— Śniło ci się — stwierdziła.
Śniadanie zjedli na dachu hotelu, na imitacji łąki, gdzie stały pasiaste parasole i nienaturalna, zdaniem Case’a, liczba drzew. Opowiedział Molly o próbie przebicia do berneńskiej SI. Kwestia podsłuchu stawała się teraz akademicka. Jeśli Armitage to robił, to z pewnością poprzez Wintermute’a.
— Wszystko było jak w rzeczywistości? — spytała z ustami pełnymi rogala z serem. — Jak symstym? Potwierdził.
— Rzeczywiste jak to tutaj — dodał i rozejrzał się. — Może bardziej.
Drzewa były niewysokie, sękate, niezwykle stare-wynik inżynierii genetycznej i chemicznej manipulacji. Case przeżyłby trudne chwile, gdyby kazano mu odróżnić sosnę od dębu, jednak typowe dla chłopaka z ulicy wyczucie stylu podpowiadało, że te były zbyt ulizane, całkowicie i zdecydowanie drzewiaste. Między nimi, na łagodnych i zgrabnie nieregularnych zboczach, wśród słodkiej, zielonej trawy stały kolorowe parasole, chroniące gości przed nieustannym blaskiem słońca Lado-Achesona. Jego uwagę zwróciła głośna rozmowa po francusku. Przy sąsiednim stoliku siedziały złote dzieci, które widział wczoraj szybujące nad obłokami wodnego pyłu rzeki. Teraz dostrzegł nierówność ich opalenizny, wzór wynikajacy z nałożenia prostoliniowych cieni obejmujących i podkreślających muskulaturę; małe, twarde piersi dziewczyny; dłoń chłopaka opartą o białą emalię stołu. Wydali się Case’owi wyścigowymi maszynami; zasługiwali na nalepki reklamowe fryzjerów, projektantów ich fryzur i rzemieślników, którzy wykonali ich skórzane sandały i prostą biżuterię. Dalej, przy innym stoliku, trzy japońskie damy w habitach z Hiroszimy, czekały na swych mężów-sararimanów. Sztuczne blizny znaczyły ich twarze. Był to niezwykle konserwatywny styl, rzadko widywany w Chibie.
— Co tak pachnie? — Molly zmarszczyla nos.
— Trawa. Tak pachnie, kiedy ją zetną.
Gdy kelner podał kawę, zjawili się Armitage i Riviera. Armitage w dopasowanym kostiumie khaki sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą oderwał insygnia pułku. Riviera był w luźnym ubraniu w szare pasy, które perwersyjnie kojarzyło się z więzieniem.
— Molly, skarbie — zaczał, zanim jeszcze usiadł. — Musisz mi wydzielić więcej leków. Skończyły się.
— Peter — odparła — a co zrobisz, jeśli odmówię? Uśmiechnęła się, nie odsłaniając zębów.
— Dasz mi. — Wzrok Riviery wędrował do Armitage’a i z powrotem.
— Daj — powiedział Armitage.
— Pies na te rzeczy, co?-Wyjęła z wewnętrznej kieszeni płaski, owinięty w folię pakunek i rzuciła na stolik. Riviera chwycił paczkę w powietrzu. — Mógłby rzucić — dodała, zwracając się do Armitage’a.
— Dziś po południu mam próbę — poinformował Riviera. — Muszę być w formie.
Podniósł pakiet na dłoni i uśmiechnął się. Spod folii wyleciał i zniknął rój mafych błyszczących owadów. Mężczyzna wrzucił paczkę do kieszeni szarej bluzy.
— Ty też masz próbę, Case. Dziś po południu — oznajmił Armitage. — Na tym holowniku. Zgłosisz się do warsztatów, żeby ci dopasowali skafander próżniowy. Potem wyjdziesz na zewnątrz, do łodzi. Masz na to trzy godziny.
— Dlaczego lecieliśmy tą puszką, a wy dwaj wynajęliście taksówkę JAL? — spytał Case, świadomie unikając jego spojrzenia.
— Syjon sugerował, żebyśmy skorzystali z holownika. Nie zwraca uwagi. Mam tu większą łódź, gotową do lotu, ale ten grat to niezły dodatek.
— Co ze mną? — spytała Molly. — Też mam jakieś zadanie?
— Jedź na koniec osi i potrenuj w zero-g. Może jutro zrobisz sobie wycieczkę na drugi koniec. Straylight, pomyślał Case.
— Kiedy? — zapytał, patrząc w bladoniebieskie oczy.
— Niedługo — zapewnił Armitage. — Ruszaj, Case.
— Świetnie sobie radzisz, chłopie — pochwalił Maelcum, pomagając Case’owi zrzucić czerwony kombinezon próżniowy Sanyo. — Aerol mówi, że jesteś niezły.
Aerol czekał przy jednym z prywatnych doków, niedaleko osi nieważkości. By tam dotrzeć, Case zjechał windą do pancerza i przesiadł się do małej kolejki indukcyjnej. Średnica wrzeciona malała, a wraz z nią ciążenie. Pomyślał, że gdzieś nad jego głową są góry, gdzie wspina się Molly. A także tor rowerowy, wyrzutnie startowe lotni i miniaturowych, ultralekkich samolocików.
Aerol przewiózł go na Marcusa Garveya ażurowym skuterem z silnikiem chemicznym.
— Dwie godziny temu — poinformował Maelcum — odebrałem dla ciebie przesyłkę z Babilonu. Przyjemny japoński chłopaczek w jachcie. Śliczny jachcik.
Uwolniony ze skafandra Case podciągnął się do Hosaki i zapiął uprząż.
— Do roboty — mruknął. — Sprawdzimy, co tu mamy.
Maelcum wyciągnął białą grudę pianki, trochę mniejszą od głowy Case’a. Z kieszeni postrzępionych szortów wyłowił scyzoryk z perłową rękojeścią na zielonej, nylonowej lince i ostrożnie rozciął plastyk. Wyjął z wnętrza prostokątny przedmiot.
— To jakaś spluwa, chłopie?
— Nie. — Case obejrzał pudełko. — Ale broń. To wirus.
— Nie na tym holowniku, chłopie — oświadczył stanowczo Maelcum i sięgnął po stalową kasetę.
— Program. Program wirusowy. Nie zarazisz się, nie przedostanie się nawet do twojego oprogramowania. Zanim cokolwiek zrobi, muszę uruchomić interfejs. Przez dek.
— Ten japoński chłopaczek mówił, że Hosaka wytłumaczy ci wszystko co i gdzie.
— Dobra. Możesz mnie zostawić?
Maelcum odepchnął się, przepłynął obok konsoli pilota i zaczął pracować pistoletem uszczelniającym. Case szybko odwrócił wzrok od falujących strzępów przejrzystego kleju. Nie wiedział dlaczego, ale ten widok powodował nawrót mdłości, jak przy chorobie powietrznej.
— Co to jest? — zapytał Hosaki. — Ta paczka dla mnie.
— Z danych przekazanych kodowaną transmisją przez Bockris System GmbH, Frankfurt wynika, że zawartość przesyłki to program penetracyjny Kuang Grade Mark XI. Bockris informuje, że interfejs z Ono-Sendai Cyberspace 7 jest całkowicie kompatybilny i gwarantuje optymalne zdolności penetracyjne, zwłaszcza w odniesieniu do istniejących systemów militarnych…