Выбрать главу

Zamknęła oczy. Zamek szczęknął, co Case raczej poczuł, niż usłyszał. Przypomniał sobie magnetyczny zamek w kukiełkowej komórce. Drzwi otworzyły się, choć miał niewłaściwy chip. Wintermute manipulował zamkiem tak samo jak bezpilotową lotnią i automatycznym ogrodnikiem. Układ drzwi u kukiełek był podukładem systemu bezpieczeństwa Freeside. Prosty mechaniczny zamek stanowił dla SI prawdziwy problem, wymagający albo robota, albo ludzkiej interwencji.

Otworzyła oczy, schowała wytrych, starannie zwinęła i wsunęła do kieszeni irchę.

— Chyba jesteś trochę do niego podobny — powiedziała. — Urodziłeś się, żeby działać. To, co robiłeś w Chibie, było uproszczoną wersją tego, co byś robił w dowolnym innym miejscu. Pech czasem tak ustawia, ściąga do działań podstawowych.

Wstała, przeciągnęła się, potrząsnęła głową.

— Wiesz, myślę sobie, że ten ninja, którego Tessier-Ashpoolowie posłali za Jimmym, tym, co ukradł głowę, musiał być bardzo podobny do Yaka, który zabił Johnny’ego.

Wyjęła z kabury strzałkowiec i ustawiła lufę na pełną automatykę.

Case dostrzegł brzydotę drzwi w chwili, gdy wyciągnęła ku nim rękę. Właściwie nie samych drzwi, które były piękne, czy raczej kiedyś stanowiły część pięknej całości, ale sposób ich przycięcia, by pasowały do tego konkretnego przejścia. Nawet kształt był nieprawidłowy: prostokąt między miękkimi krzywymi gładkiego betonu. Importują te rzeczy, pomyślał, a potem dopasowują na siłę. Ale żadna nie pasuje. Drzwi przywodziły na myśl niezgrabne gabloty albo wielką krysztalową choinkę. Przypomniał sobie esej 3Jane i wyobraził, jak wyciągają to wszystko ze studni grawitacyjnej, by zrealizować jakiś ogólny plan, marzenie dawno zapomniane wśród prób wypełnienia przestrzeni, replikacji wewnętrznego wizerunku rodu. Wspomniał strzaskane gniazdo i wijące się bezokie larwy…

Molly chwyciła przednią łapę rzeźbionego smoka i drzwi otworzyły się bez oporu.

Pokój za nimi był nieduży, zagracony, niewiele większy od komórki. Pod zakrzywioną ścianą stały szare żelazne gabloty. Automatycznie zapłonął system oświetlenia. Zamknęła drzwi i podeszła do odrapanych szafek.

TRZECIA W LEWO, błysnął optyczny chip — Wintermute sterował jej odczytem czasu. PIĄTA W DÓŁ. Molly otworzyła najpierw górną szufladę, rodzaj płytkiej tacy. Pusta. Druga także. Trzecia, głębsza, zawierała szare krople lutowniczej cyny i niewielki brunatny przedmiot, wyglądający na kość ludzkiego palca. W czwartej leżał napęczniały od wilgoci egzemplarz przestarzałej instrukcji technicznej po francusku i japońsku. W piątej, pod opancerzoną rękawicą ciężkiego skafandra próżniowego, znalazła klucz. Wyglądał jak poszarzała mosiężna moneta z krótką rurką, naciętą na krawędzi. Obróciła go wolno w dłoni i Case dostrzegł na wewnętrznej powierzchni rurki las płytek i wypustek. Z jednej strony monety biegły wzdłuż krawędzi litery CHUBB. Druga strona była gładka.

— Mówił mi — szepnęła. — Wintermute. Jak całymi latami bawił się w grę czekania. Nie miał wtedy żadnej realnej siły, ale mógł korzystać z systemów ochronnych i strażniczych Villi. Wiedział, gdzie co jest, jak wędruje, dokąd trafia. Dwadzieścia lat temu zobaczył, jak ktoś zgubił ten klucz i skłonił kogoś innego, żeby go tu zostawił. Potem go zabił: tego chłopca, który przyniósł klucz. Dzieciak miał osiem lat. — Zaciśnęła na kluczu białe palce. — Więc już nikt go nie znalazł.

Z kieszeni na brzuchu wyjęła kawałek nylonowej linki i przewlokła ją przez otworek nad napisem CHUBB. Zawiązała supeł i zawiesiła klucz na szyi.

— Mówił, że cały czas nawijali, jak bardzo są staromodni z tym dziewiętnastowiecznym sprzętem. Na ekranie w tej kukiełkowej dziurze wyglądał całkiem jak Finn. Gdybym nie uważała, mogłabym pomyśleć, że to naprawdę Finn. — Wyświetlacz błysnął odczytem czasu; cyfry lśniły na tle szarej żelaznej szafy. — Powiedział, że gdyby stali się tacy, jak chcieli, wydostałby się już dawno. Ale nic z tego. Spieprzyli robotę. Przez takie dziwolągi jak 3Jane. Tak o niej mówił, ale chyba ją lubi.

Odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła, muskając palcami szorstką kolbę tkwiącego w kaburze strzałkowca.

Case przeskoczył.

Kuang Grade Mark XI rósł.

— Jak myślisz, Dixie, to podziała?

— A czy niedźwiedzie srają w lesie? — Płaszczak przepchnął ich przez migotliwe warstwy tęczy.

Coś mrocznego formowało się w rdzeniu chińskiego programu. Gęstość informacji przekraczała możliwości włókien matrycy, generując hipnagogiczne obrazy, ledwie widoczne kalejdoskopowe błyski ześrodkowane w srebrzystoczarny punkt ogniska. Case obserwował, jak pędzą po półprzezroczystych płaszczyznach dziecięce symbole zła i pecha: swastyki, czaszki ze skrzyżowanymi kośćmi, kostki błyskające oczami węży. Gdy spoglądał wprost w punkt zerowy, nie dostrzegał żadnych konturów. Dopiero po dziesięciu szybkich rzutach oka, na skraju pola widzenia pochwycił kształt rekina, Iśniący jak obsydian, z czarnymi lustrami boków odbijającymi dalekie, słabe światła, nie mające żadnych powiązań z matrycą wokół nich.

— To jest żądło — wyjaśnił konstrukt. — Przejedziemy na nim, kiedy Kuang zewrze się ciasno z rdzeniem Tessier-Ashpool.

— Miałeś rację, Dixie. Można ręcznie przełamać blokadę, która utrzymuje Wintermute’a pod kontrolą. O ile on w ogóle podlega kontroli.

— On — powtórzył konstrukt. — On. Uważaj na to.Wintermute to rzecz. Ile razy mam ci powtarzać.

— To kod. Słowo. Tak powiedział. Ktoś musi je wymówić przed dziwacznym terminalem w pewnym konkretnym pokoju, kiedy my będziemy się zajmować tym, co nas czeka za lodem.

— Masz trochę czasu, mały — odparł Płaszczak. — Nasz Kuang ma tempo wolne, ale równe. Case się wyłączył.

Maelcum patrzył na niego niespokojnie.

— Przed chwilą byłeś martwy, chłopie.

— Bywa — odparł. — Zaczynam się już przyzwyczajać.

— Igrasz z ciemnością, chłopie.

— Wygląda na to, że to jedyna rozrywka w tym mieście.

— Na miłość Jah, Case-mruknął Maelcum i wrócił do modułu radiowego. Case spoglądał na jego splątane włosy, na powrozy mięśni na karku.

Włączył się znowu.

I przeskoczył.

Molly biegła lekkim truchtem wzdłuż jakiegoś korytarza, być może tego samego, co poprzednio. Oszklone gabloty zniknęły i Case uznał, że znalazła się bliżej ostrza wrzeciona. Grawitacja słabła. Po chwili Molly poruszała się płynnymi skokami po falistym zboczu dywanów. Lekkie ukłucie w nodze…

Korytarz zwęził się nagle, zakręcił, rozdzielił.

Skręciła w prawo i ruszyła w górę po niesamowicie stromych schodach. Bolała ją noga. Strop obejmowały powiązane, zwinięte kable niby barwne sploty nerwów. Plamy wilgoci znaczyły ściany.

Dotarła do trójkątnej platformy i stanęła, rozcierając udo. Znów korytarze, wąskie, o ścianach pokrytych dywanami. Prowadziły w trzy strony.

W LEWO.

Wzruszyła ramionami.

— Najpierw się rozejrzę, dobra? W LEWO.

— Spokojnie. Mamy czas. — Weszła w korytarz prowadzący w prawą stronę.

STOP.

WRÓĆ.

ZAGROŻENIE.

Zawahała się. Zza półotwartych dębowych drzwi na końcu tunelu dobiegł głos, hałaśliwy i niewyraźny, jak głos pijanego. Case miał wrażenie, że słowa są francuskie, choć były zanadto bełkotliwe. Molly zrobiła krok, potem drugi, wsunęła dłoń pod kombinezon, by dotknąć kolby. Kiedy weszła w pole działania przerywacza neuralnego, w uszach zadzwonił delikatny, coraz wyższy ton, który przypominał Case’owi odgłos jej strzałkowca. Padła do przodu, uderzając czołem o drzwi. Potem leżała skręcona na wznak, z otwartymi, rozogniskowanymi oczami. Nie oddychała.