— Gdzie on teraz jest? — zapytała Molly.
— Pewnie robi sobie zastrzyk. — 3Jane wyprostowała się. — Nie mógł się ciebie doczekać. Sądzę, że opieka nad tobą będzie całkiem niezłą zabawą. — Z obojętnym uśmiechem wytarła zakrwawioną dłoń o połę szaty. — Trzeba ci jeszcze raz złożyć nogę, ale załatwimy to jakoś.
— Co z Peterem?
— Peter… — Potrząsnęła głową. Kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło. — Peter zaczął mnie nudzić. W ogóle sądzę, że używanie narkotyków jest dość nudne. — Zachichotała. — W każdym razie przez innych. Mój ojciec, jak pewnie zauważyłaś, był zdeklarowanym narkomanem.
Molly napięła mięśnie.
— Nie denerwuj się. — Palce 3Jane musnęły skórę nad paskiem skórzanych dżinsów. — Samobójstwo było rezultatem moich manipulacji z marginesami bezpieczeństwa jego zamrażarki. Nigdy go naprawdę nie spotkałam. Wyszłam ze sztucznej macicy podczas ostatniego okresu jego snu. Ale znałam go doskonale. Rdzeniowe wiedzą wszystko. Widziałam, jak morduje moją matkę. Pokażę ci, gdy tylko poczujesz się lepiej. Dusi ją w łóżku.
— Dlaczego ją zabił? — Nie osłonięte bartdażem oko wpatrywało się w twarz dziewczyny.
— Nie potrafił zaakceptować kierunku przemian, jaki zaplanowała dla rodziny. Zatwierdziła budowę dwóch sztucznych inteligencji. Była wizjonerką. Widziała nas w symbiotycznym związku z SI, które podejmowałyby decyzje w sprawach korporacji. Świadome decyzje, powinnam chyba zaznaczyć. Tessier-Ashpool stałby się nieśmiertelny jak ul; każdy z nas byłby elementem większej jaźni. Fascynujące. Pokażę ci jej taśmy; prawie tysiąc godzin. Właściwie nigdy jej nie rozumiałam, a po śmierci te plany runęły. Wszelkie plany runęły i zaczęliśmy zagłębiać się w sobie. Teraz już rzadko wychodzimy na zewnątrz. Ja jestem wyjątkiem.
— Mówisz, że chciałaś zabić starego. Grzebałaś w programach kriogenicznych?
3Jane kiwnęła głową.
— Znalazłam pomocnika. Ducha. Tak myślałam, kiedy byłam jeszcze mała: że w korporacyjnym rdzeniu są duchy. Głosy. Jednym z nich był ten, którego nazywasz Wintermute’em. To kod Turinga dla naszej berneńskiej SI. Osobowość, która wam rozkazuje, jest czymś w rodzaju podprogramu.
— Jednym z nich? Czyli było więcej?
— Jeszcze jeden. Ale on nie odzywa się do mnie już od lat. Chyba zrezygnował. Podejrzewam, że oba są realizacją pewnych możliwości, które mama kazała wprojektować w oryginalny software. Kiedy uznała to za konieczne, umiała być bardzo tajemnicza. Masz. Napij się. — Przysunęła do warg Molly giętką plastykową rurkę. — To woda. Nie za dużo.
— Jane, kochanie. — Wesoły głos Riviery dochodził gdzieś spoza pola widzenia. — Dobrze się bawisz?
— Zostaw nas same, Peter.
— Bawisz się w doktora…
Nagle Molly patrzyła na własną twarz, obraz zawieszony dziesięć centymetrów od nosa. Bez bandaży. Lewy implant był strzaskany: długi palec srebrzystego plastyku znikał w głębi oczodołu jak w odwróconej kałuży krwi.
— Hideo — zawołała 3Jane, gładząc brzuch Molly. — Zrób mu krzywdę, jeśli zaraz sobie nie pójdzie. Idź popływać, Peter. Projekcja zniknęła. 07;58:40 w ciemności zabandażowanego oka.
— Powiedział, że znasz kod. Peter powiedział. Wintermute potrzebuje tego kodu.
Nagle Case uświadomił sobie ciężar klucza Chubba, leżącego na wewnętrznej pochyłości jej lewej piersi.
— Tak. — 3Jane cofnęła dłoń. — Znam. Dowiedziałam się jeszcze jako dziecko. Mam wrażenie, że we śnie… albo gdzieś w tysiącu godzin pamiętników mamy. Sądzę jednak, że Peter ma rację, kiedy mówi, żebym nie zdradzała kodu. Jeśli dobrze wszystko zrozumiałam, to będą kłopoty z Turingiem. A duchy są zwykle kapryśne.
Case się wyłączył.
— Zabawna klientka, co? — Finn uśmiechnął się ze starego Sony.
Case wzruszył ramionami. Korytarzem wracał Maelcum z Remingtonem pod pachą. Syjonita uśmiechał się i potrząsał głową w takt muzyki, której Case nie słyszał. Dwa cienkie żółte przewody biegły od jego uszu do bocznej kieszeni kurtki.
— Podkład, chłopie — wyjaśnił Maelcum.
— Jesteś pieprznięty wariat — stwierdził Case.
— Świetnie słychać. Godziwy podkład.
— Chłopaki — wtrącił Finn. — Ruszcie tyłki. Nadjeżdża środek transportu. Nie zawsze potrafię wykręcić tak gładki numer jak z 8Jeanem, który nabrał dozorcę. Za to mogę wam załatwić dojazd do lokalu 3Jane.
Case wyrwał z gniazda adaptor. Pod znaczącym koniec korytarza, surowym łukiem betonu pojawił się elektryczny wózek. Może ten sam, którym jechali Afrykanie, ale jeśli nawet, to zniknęli. Za niskim siodełkiem, wbijając w tapicerkę cienkie manipulatory, mały Braun mrugał rytmicznie czerwoną LEDą.
— Mamy autobus — poinformował Maelcuma Case.
20
Znów zagubił swój gniew. Tęsknił za nim.
W małym wózku było ciasno: Maelcum z Remingtonem na kolanach i Case ze zwisającym na pierś dekiem i konstruktem. Wózek jechał z szybkością, której konstrukcja nie przewidywała. Zarzucało ich na zakrętach, więc Maelcum wychylał się do środka. Nie sprawiało to kłopotów, gdy skręcali w lewo, gdyż Case siedział właśnie po lewej stronie. Ale przy prawych wirażach Syjonita musiał kłaść się na niego i sprzęt, wgniatając Case’a w siodełko.
Nie miał pojęcia, którędy jadą. Wszystko wydawało się znajome, ale nie był pewien, czy oglądał już wcześniej ten kawałek korytarza. Drewniane gabloty na wygiętych ścianach demonstrowały zbiory, jakich z całą pewnością jeszcze nie widział: czaszki wielkich ptaków, monety, maski z kutego srebra. Sześć opon wózka toczyło się bezgłośnie po warstwach dywanów. Jedynym dźwiękiem było wycie silnika i od czasu do czasu syjoński podkład z piankowych kulek w uszach Maelcuma, gdy ten przesuwał się, kontrując ostre prawe skręty. Dek i konstrukt dociskały do biodra tkwiący w kieszeni kurtki shuriken.
— Masz zegarek? — zapytał Maelcuma. Syjonita potrząsnął włosami.
— Czas to czas.
— Jezu! — Case zamknął oczy.
Braun przebiegł po stosie dywanów i stuknął manipulatorem w wielkie drzwi z ciemnego porysowanego drewna. Wózek za plecami zaskwierczał i strzelił snopem błękitnych iskier spod osłoniętej tablicy kontrolnej. Jedna z iskier spadła na chodnik pod kołami i Case wyczuł zapach przypalonej wełny.
— Tędy, chłopie? — Maelcum spojrzał podejrzliwie i zwolnił bezpiecznik karabinu.
— A skąd mam wiedzieć? — mruknął Case, bardziej do siebie niż do Syjonity.
Braun obrócił kulisty tułów i zamigotał LEDą.
— Chce, żebyś otworzył drzwi. — Maelcum pokiwał głową.
Case podszedł i nacisnął rzeźbioną mosiężną gałkę. Na drzwiach, na poziomie oczu, tkwiła mosiężna tabliczka, tak stara, że wyryty na niej napis został zredukowany do cieniutkich, nieczytelnych zygzaków: nazwa jakiejś funkcji lub nazwisko funkcjonariusza wytarte w nicość. Przez moment zastanawiał się, czy Tessier-Ashpoolowie specjalnie dobierali każdy element Straylight, czy może kupili wszystko hurtem w jakimś ogromnym europejskim odpowiedniku Metro Holografix. Zawiasy zgrzytnęły żałośnie, gdy uchylił drzwi. Maelcum wyprzedził go, z Remingtonem gotowym do strzału z biodra.
— Książki — oznajmił.
Biblioteka. Białe, stalowe półki z etykietami.
— Wiem, gdzie jesteśmy — stwierdził Case. Spojrzał przez ramię na wózek naprawczy. Z dywanu unosiła się smużka dymu.