— Skarbie — powiedziała, odrzucając koc. — Chodź tu i prześpij się. Ja wstanę, jeśli sobie życzysz. Ale musisz pospać. — Senność wzmacniała jej akcent. Po prostu śpij, dobra?
Nie było jej, gdy się obudził. Ogień wygasł, ale w bunkrze było ciepło, promienie słońca wpadały przez otwór wejścia, rzucając skrzywiony prostokąt złota na poszarpaną krawędź dużego plastykowego kanistra. Pojemnik był kontenerem transportowym, pamiętał takie z doków Chiby. Przez rozerwaną ściankę widział kilka jasnożółtych pakietów — w świetle słońca przypominały ogromne plastry masła. Żołądek ssał go z głodu. Wytoczył się z legowiska, podszedł do pojemnika, wyłowił jedną paczkę i mrugając spojrzał na małe napisy w kilkunastu językach. Angielski był na samym dole. RACJA ŻYWN., WYS. ZAW. BIAŁKA, „WOŁOWINA”, TYP AG-8. I lista składników odżywczych. Wyciągnął drugą. „JAJKA”.
— Jeżeli stwarzasz to gówno — powiedział — to mógłbyś podrzucić jakieś prawdziwe żarcie. Dobra?
Z pakietami w obu dłoniach przeszedł przez cztery komory bunkra. Dwie były puste, jeśli nie liczyć nawianego piasku, w czwartej znalazł jeszcze trzy kontenery racji żywnościowych.
— Jasne — mruknął, sprawdzając pieczęcie. — Już bardzo długo tu leżą. Rozumiem, o co chodzi. Jasne…
Przeszukał pomieszczenie z paleniskiem. Trafił na plastykowy kanister z wodą, chyba deszczową. Obok legowiska, pod ścianą leżała tania czerwona zapalniczka, marynarski nóż z pękniętą zieloną rękojeścią i jej chustka, wciąż związana w opaskę, sztywna od potu i brudu. Otworzył nożem pakiety i wysypał zawartość do zardzewiałej puszki, znalezionej koło ogniska. Dolał wody, wymieszał palcami i zjadł gęstą maź. Trochę przypominała smakiem wołowinę. Kiedy skończył, cisnął puszkę w popiół i wyszedł.
Późne popołudnie, sądząc po słońcu. Zrzucił przemoczone nylonowe buty i zdumiał się ciepłem piasku. W świetle dnia plaża była srebrzystoszara, a niebo błękitne i bezchmurne. Skręcił za róg bunkra i ruszył do wody, rzucając kurtkę na piasek.
— Nie wiem, czyich wspomnień do tego używasz — powiedział, stojąc po kostki w wodzie. Ściągnął dżinsy i cisnął je na płyciznę; potem koszulkę i slipy.
— Co robisz, Case?
Obejrzał się. Stała dziesięć metrów od niego, wokół jej stóp spływała biała piana.
— Zlałem się w nocy — powiedział.
— Nie będziesz mógł tego nosić. Słona woda. Obciera skórę. Pokażę ci jeziorko między skałami. — Skinęła za siebie. — Tam masz świeżą wodę.
Nogawki wyblakłego francuskiego kombinezonu obcięła powyżej kolan. Miała gładkie brązowe łydki. Bryza rozwiewała jej włosy.
— Słuchaj — powiedział. Wyłowił swoje rzeczy i ruszył ku niej. — Mam jedno pytanie. Nie: co ty tutaj robisz. Ale: jak myślisz, co właściwie ja tu robię?
Zatrzymał się. Mokra, czarna nogawka kołysała się, uderzając o nagie udo.
— Przyszedłeś w nocy. — Uśmiechnęła się.
— I to ci wystarczy? Tak po prostu przyszedłem?
— On mówił, że przyjdziesz. — Zmarszczyła nos i wzruszyła ramionami. — On pewnie wie takie rzeczy.
Podniosła lewą nogę i niezręcznie, po dziecinnemu, otarta sól z prawej kostki. Spojrzała badawczo i uśmiechnęła się znowu.
— Teraz ty mi odpowiedz, dobrze? Kiwnął głową.
— Dlaczego jesteś cały pomalowany na brąz, a stopę masz białą?
— To ostatnie, co zapamiętałaś?
Przyglądał się, jak zdrapuje resztki liofilizowanego żarcia z prostokątnej metalowej pokrywy, będącej ich jedynym talerzem. Przytaknęła. W blasku ognia jej oczy były ogromne.
— Przykro mi, Case, naprawdę. To chyba te prochy. Byłam… — Pochyliła się, opierając łokcie na kolanach. Twarz wykrzywiła się na moment, z bólu lub na jego wspomnienie. — Potrzebowałam forsy. Żeby wrócić do domu, myślę. Albo… do diabła, w ogóle nie chciałeś ze mną gadać.
— Nie ma tu papierosów?
— Rany boskie, Case, dziesiąty raz o to pytasz! Co się z tobą dzieje?
— Ale jedzenie tu było? Tutaj je znalazłaś?
— Człowieku, przecież mówiłam, że wyrzuciło skrzynie na tę cholerną plażę.
— W porządku. Jasne. Żadnych luk. Znowu się rozpłakała.
— Niech cię diabli, Case — wykrztusiła w końcu. — Świetnie tu sobie radziłam bez ciebie.
Wstał, wziął kurtkę i wyszedł na zewnątrz. W przejściu zadrapał dłoń o szorstki beton. Nie było księżyca ani wiatru; w ciemności zewsząd otaczał go szum morza. Dżinsy miał ciasne i mokre.
— W porządku — oświadczył nocy. — Kupuję to. Chyba kupuję. Ale lepiej, żeby jutro fala wyrzuciła jakieś papierosy. — Zaskoczył go własny śmiech. — Skoro już o tym mowa, to skrzynka piwa też nie zaszkodzi.
Zrobił zwrot i wrócił do bunkra.
Grzebała w palenisku szarym od soli kijem.
— Kto to był, Case, w twojej skrzyni w Tanim Hotelu? Ostra jak samuraj, z tymi lustrzanymi okularami i w czarnej skórze. Przestraszyła mnie. Później pomyślałam, że może to twoja nowa dziewczyna. Ale wyglądała na więcej szmalu, niż miałeś… — Spojrzała niepewnie. — Przepraszam, że ukradłam twoje RAM.
— Nie ma sprawy — zapewnił. — To nieważne. I co, zaniosłaś je do tego faceta i poprosiłaś, żeby otworzył dostęp?
— Do Tony’ego. Kiedyś się z nim widywałam. Był w nałogu i razem… w każdym razie tak, pamiętam, jak przejrzał je na swoim monitorze. Miałeś tam niesamowitą grafikę. Zdziwiłam się, w jaki sposób…
— Tam nie było żadnej grafiki — przerwał ostro.
— Była. Tylko nie wiem, Case, jak zdobyłeś wszystkie te obrazy z czasu, kiedy byłam mała. Jak wyglądał tatuś, zanim odszedł. Raz dał mi taką malowaną drewnianą kaczkę i też miałeś jej obraz.
— Tony to widział?
— Nie pamiętam. A potem byłam na tej plaży, bardzo wcześnie, wschodziło słońce i wszystkie ptaki wrzeszczały. Byłam sama. Przestraszona, bo nie miałam dawki i wiedziałam, że się pochoruję… I szłam, i szłam, aż zrobiło się ciemno. Znalazłam to miejsce, a następnego dnia przypłynęło żarcie, całe zaplątane w jakimś morskim paskudztwie, jak w liściach z gęstej galarety. — Wsunęła kij między głownie i zostawiła. — Nie rozchorowałam się — dodała. Po drewnie pełzały iskry żaru. — Bardziej mi brakowało papierosów. A ty, Case? Ciągle na głodzie?
Blask ognia tańczący na jej kościach policzkowych; zapamiętane błyski Zamku Czarnoksiężnika i Wojny Czołgów w Europie.
— Nie — odparł krótko i nagle przestało się liczyć, co wie, gdy smakował sól na jej wargach, gdzie zaschły łzy. Płynęła przez nią moc, którą pamiętał z Miasta Nocy, którą tam zatrzymał i przez którą został zatrzymany, na jedną chwilę oderwany od czasu i śmierci, od nieustępliwej ulicy, która polowała na nich wszystkich. Nie każdy mógł go tam zabrać i jakoś zawsze udawało mu się zapomnieć. O czymś, co tak wiele razy już znalazł i zgubił. To coś należało — wiedział o tym, pamiętał, gdy pociągnęła go w dół — do mięsa, do ciała, którym gardzili kowboje. Było ogromne, niepoznawalne: morze informacji zakodowanej w spiralach i feromonie, nieskończona złożoność, którą jedynie ciało potrafi odczytać swymi absolutnie ślepymi metodami.