Usłuchał.
— To twoja dziewczyna? Linda?
Przytaknął.
— Poszła sobie. Zabrała twoje Hitachi. Nerwowy dzieciak. Co z twoją spluwą?
Nosiła lustrzane okulary. Miała czarne ubranie, a obcasy czarnych butów wbijały się głęboko w piankę podłogi.
— Oddałem Shinowi. Odebrałem zastaw. Naboje sprzedałem mu z powrotem, za pół ceny. Chcesz pieniędzy?
— Nie.
— Może trochę suchego lodu? W tej chwili nie mam nic więcej.
— Co w ciebie wstąpiło wieczorem? Po co odegrałeś tę scenę w salonie? Musiałam narobić bałaganu, kiedy przypętał się ten najemny glina z nunczakiem.
— Linda powiedziała, że chcesz mnie zabić.
— Linda tak powiedziała? W życiu jej nie widziałam. Dopiero tutaj.
— Nie pracujesz dla Wage’a?
Pokręciła głową. Zauważył, że jej okulary były chirurgicznie wszczepione i okrywały oczodoły. Srebrzyste szkła wyrastały z gładkiej bladej skóry ponad kośćmi policzkowymi, obramowane czarnymi, nierówno przyciętymi włosami. Szczupłe białe palce, zaciśnięte wokół strzałkowca, miały paznokcie barwy burgunda. Chyba sztuczne.
— Wszystko spieprzyłeś, Case. Ledwo się zjawiłam, a od razu wpakowałeś mnie w swoją wersję rzeczywistości.
— Więc czego chcesz? — Oparł się o klapę luku.
— Ciebie. Jedno żywe ciało ze sprawnym, w miarę, mózgiem. Molly, Case. Mam na imię Molly. Zabieram cię do człowieka, dla którego pracuję. Chce tylko pogadać. Nic więcej. Nikt ci nie zrobi krzywdy.
— To dobrze.
— Tyle że ja czasem krzywdzę ludzi. Chyba tak już jestem poskręcana.
Miała obcisłe czarne, skórzane spodnie i luźną czarną kurtkę z jakiegoś matowego tworzywa, które zdawało się pochłaniać światło.
— Będziesz grzeczny, Case, jeśli schowam ten strzałkowiec? Wyglądasz na faceta, który lubi głupio ryzykować.
— Nie ma sprawy. Jestem spokojny. Jak dziecko, żadnych problemów.
— Doskonale. — Pistolet zniknął pod czarną kurtką. — Bo gdybyś postanowił spróbować, byłaby to najgłupsza decyzja w twoim życiu.
Wyciągnęła ręce, rozszerzyła lekko palce. Z ledwie słyszalnym szczękiem spod burgundowych paznokci wyskoczyło dziesięć obosiecznych czterocentymetrowych skalpeli.
Patrzyła z uśmiechem. Ostrza skryły się wolno.
2
Po roku w skrzyniach pokój na dwudziestym piątym piętrze Hiltona w Chibie wydawał się gigantyczny. Miał wymiary dziesięć metrów na osiem, połowa apartamentu. Biały ekspress Brauna parował na małym stoliczku przy rozsuwanych szklanych płytach, zamykających niewielki balkon.
— Wlej w siebie trochę kawy. Przyda ci się.
Molly zdjęła czarną kurtkę. Strzałkowiec wisiał jej pod pachą w czarnej kaburze. Miała na sobie szarą kamizelkę z metalowymi zamkami na ramionach. Kuloodporna, domyślił się Case, nalewając kawy do jaskrawoczerwonego kubka. Miał wrażenie, że ręce i nogi zrobione ma z drewna.
— Case…
Podniósł głowę. Widział tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu.
— Nazywam się Armitage.
Ciemny szlafrok luźno związany paskiem, szeroka pierś, bezwłosa i muskularna, płaski, twardy brzuch. Niebieskie oczy, blade jak wytrawione kwasem.
— Wzeszło słońce, Case. Zaczął się twój szczęśliwy dzień.
Case machnął ramieniem w bok, ale obcy bez trudu uskoczył przed strumieniem kawy. Brązowa plama wykwitła na ścianie pokrytej imitacją ryżowego papieru. Dostrzegł kanciasty złoty kolczyk w lewym uchu: Oddziały Specjalne. Mężczyzna uśmiechnął się.
— Weź sobie kawy, Case — poradziła Molly. — Nic się nie stało, ale nie wyjdziesz stąd, póki Armitage nie powie tego, co ma do powiedzenia.
Siedziała po turecku na krytym jedwabiem materacu i nie patrząc rozkładała pistolet. Podwójne zwierciadła śledziły go, gdy szedł do stolika i napełniał kubek.
— Jesteś za młody, żeby pamiętać wojnę, Case. — Armitage przeczesał palcami krótko przycięte, kasztanowe włosy. Na jego nadgarstku błyszczała ciężka złota bransoleta. — Leningrad, Kijów, Syberia. Wynaleźliśmy cię na Syberii, Case.
— Co to ma znaczyć?
— Rycząca Pięść, Case. Słyszałeś już tę nazwę.
— Jakiś atak, co? Próba wypalenia tego rosyjskiego centrum programami wirusowymi. Tak, słyszałem. Nikt nie przeżył.
Wyczuł nagły wzrost napięcia. Armitage podszedł do okna i spojrzał na Zatokę Tokijską.
— To nieprawda. Jeden oddział przedostał się do Helsinek.
Case wzruszył ramionami i łyknął kawy.
— Jesteś kowbojem konsoli. Prototypy programów, jakich używasz, by przełamać przemysłowe banki danych, zostały opracowane dla Ryczącej Pięści. Do ataku na ośrodek komputerowy w Kiereńsku. Podstawowym modułem była motolotnia Nightwing, pilot, dek matrycy i dżokej. Uruchamialiśmy wirus zwany Kretem. Seria Kretów była pierwszą generacją prawdziwych programów intruzyjnych.
— Lodołamaczy — mruknął znad czerwonego kubka Case.
— Lód od LODu, logicznego oprogramowania defensywnego.
— Problem w tym, drogi panie, że już nie jestem dżokejem. Chyba pora, żebym sobie poszedł.
— Byłem tam, Case. Byłem, kiedy powstawał twój gatunek.
— Nie masz, chłopie, nic wspólnego ze mną i z moim gatunkiem. Jesteś po prostu bogaty i stać cię na takie kosztowne panienki z brzytwami, które eskortują moją dupę aż tutaj. — Podszedł do okna i spojrzał w dół. — Tam teraz mieszkam.
— Nasz profil wykazuje, że chciałeś zmusić ulicę, by cię zabiła, gdy tylko się odwrócisz.
— Profil?
— Zrealizowaliśmy szczegółowy model. Wykupiliśmy symulację każdego z twoich wcieleń i przelecieliśmy parę wojskowych programów. Model daje ci miesiąc życia na zewnątrz. A prognoza medyczna wykazuje, że w ciągu roku będziesz potrzebował nowej trzustki.
— My. — Case spojrzał w blade, niebieskie oczy. — Kto „my”?
— Co byś powiedział, gdybym cię zapewnił, że potrafimy wyleczyć uszkodzenia twojego mózgu?
Armitage wydał się nagle Case’owi kimś wyrzeźbionym w bloku metalu: bezwładny, potwornie ciężki. Statua. Wiedział wtedy, że to tylko sen i że zaraz nastąpi przebudzenie. Armitage już się nie odezwie. Sny Case’a zawsze kończyły się taką stop klatką, a ten właśnie dobiegał końca.
— Co ty na to, Case?
Case spojrzał na Zatokę i zadrżał.
— Powiedziałbym, że pieprzysz jak stary. Armitage skinął głową.
— A potem zapytałbym o warunki.
— Podobne do tych, do jakich jesteś przyzwyczajony.
— Pozwól mu się trochę przespać, Armitage — wtrąciła Molly. Elementy broni leżały przed nią na jedwabiu niby jakaś kosztowna łamigłówka. — Rozłazi się w szwach.
— Warunki — powtórzył Case. — Już. W tej chwili.
Wciąż drżał. Nie mógł powstrzymać drżenia.
Klinika była bezimienna i elegancko urządzona: kilka smukłych pawilonów oddzielonych japońskimi ogródkami. Pamiętał to miejsce. Był tu, gdy przez pierwszy miesiąc w Chibie sprawdzał wszystkie takie ośrodki.
— Boisz się, Case. Naprawdę się boisz.
Było niedzielne popołudnie i stał obok Molly na czymś w rodzaju dziedzińca. Białe głazy, kępa zielonych bambusów, czarny żwir zagrabiony w gładkie fale. Mechaniczny ogrodnik, podobny do wielkiego metalowego kraba, pracował przy bambusach.
— Uda się, Case. Nie masz pojęcia, czym dysponuje Armitage. Za doprowadzenie cię do porządku płaci tym chłopakom programem. Tym, który dostali, żeby wiedzieli, jak to zrobić. Wyskoczą trzy lata przed całą konkurencję. Wyobrażasz sobie, ile to warte?