Nie opodal stał wielki namiot, w którym przesłuchiwano jeńców. Dwóch szeregowych wprowadzało właśnie do środka jakiegoś mężczyznę. Człowiek ten miał jasne włosy, był silnie zbudowany i ponury. Na rękawie miał naszywki sierżanta, ale poza nimi za cały mundur służyła mu jedynie odznaka Strażnika Echevarry'ego, szefa w tej części nadmorskich wzgórz. W czasach pokojowych człowiek ten był drwalem, Danielis odgadł to z jego wyglądu; kiedy zaś interesy Echevarry'ego były zagrożone, drwal stawał się żołnierzem w prywatnej armii szefa. Został schwytany podczas wczorajszego starcia.
Powodowany impulsem Danielis podążył za eskortą. Wszedł do namiotu właśnie w chwili, gdy kapitan Lambert, pucołowaty oficer siedzący za przenośnym biurkiem, skończył pytania wstępne i zamrugał oczyma z powodu chwilowej ciemności.
— Ach, to pan. — Lambert zaczął wstawać. — Słucham pana? — Spocznij — rzekł Danielis. — Chciałem tylko posłuchać.
— No, to załatwimy panu niezłe widowisko. — Lambert ponownie się usadowił i spojrzał na jeńca, który stał między konwojentami, z opuszczonymi ramionami i na rozstawionych szeroko nogach.
— A teraz, sierżancie, powie nam pan kilka rzeczy.
— Nie muszę niczego mówić, poza nazwiskiem, stopniem i miastem, z którego pochodzę — burknął mężczyzna. — To już zostało zapisane.
— Mmmm… nie jestem taki pewien, czy pan nie musi. Nie jest pan żołnierzem obcej narodowości, ale buntownikiem przeciwko rządowi własnego kraju.
— Nieprawda! Jestem żołnierzem Echevarry'ego. — No to co?
— To, że dla mnie sędzią jest ten, kogo wskaże Echevarry. A on mówi: Brodsky. Czyli że to pan jest buntownikiem.
— Prawo się zmieniło.
— Wasz zasrany Fallon nie ma prawa nic zmieniać. Zwłaszcza konstytucji. Nie jestem zwykłym pastuchem, kapitanie. Trochę chodziłem do szkół. A nasz strażnik co roku czyta swym ludziom konstytucję.
— Czasy się zmieniły od tamtej pory, kiedy ją sformułowano — rzekł Lambert.
Ton jego głosu się zaostrzył. — Ale nie będę się tu z tobą przekomarzał. Ilu twoja kompania liczy sobie strzelców i łuczników?
Cisza. — Możemy ci to znacznie ułatwić — powiedział Lambert. — Nie namawiam cię do jakiejkolwiek zdrady. Potwierdzisz mi tylko pewne informacje, które i tak mam. Mężczyzna gniewnie potrząsnął głową.
Lambert skinął ręką. Jeden z szeregowców stanął za jeńcem, wziął go za ramię i lekko wykręcił.
— Echevarry by mi tego nie zrobił — wycedził jeniec przez pobielałe wargi. — Oczywiście, że nie — odrzekł Lambert. — Jesteś jego żołnierzem.
— A co, miałbym być tylko numerkiem na jakiejś liście we Frisco? No jasne, że jestem jego żołnierzem!
Lambert skinął znowu. Strażnik mocniej wykręcił ramię jeńcowi. — Wstrzymajcie się! — warknął Danielis. — Natychmiast przestać. Szeregowiec puścił jeńca; twarz jego wyrażała zdziwienie. Mężczyzna odetchnął głęboko, prawie z jękiem.
— Dziwię się panu, kapitanie Lambert — rzekł Danielis. Czuł, jak twarz mu czerwienieje. — Jeśli tak pan zwykle postępuje, to czeka pana sąd wojenny.
— Nie, panie pułkowniku — odrzekł Lambert cicho. — Słowo honoru. Tylko że… oni nie chcą mówić. Prawie żaden. Co ja mam robić?
— Postępować zgodnie z prawem wojennym. — Z buntownikami?
Odprowadzić jeńca — polecił Danielis. Strażnicy pośpiesznie zastosowali się do rozkazu.
— Przepraszam, panie pułkowniku — mruknął Lambert. — To dlatego… chyba dlatego, że straciłem tylu kumpli w tej wojnie. A nie chciałbym stracić więcej tylko z powodu niedostatecznych informacji.
— Ja też nie. — W Danielisie odezwało się współczucie. Usiadł na skraju stołu i zaczął skręcać papierosa. — Ale widzi pan, to nie jest zwykła wojna. I dlatego, w wyniku osobliwego paradoksu, musimy ściślej niż kiedykolwiek przedtem przestrzegać konwencji.
— Niezupełnie rozumiem, panie pułkowniku.
Danielis skończył skręcać papierosa i podał go Lambertowi: gałązka oliwna czy coś w tym rodzaju. Zaczął robić następnego dla siebie. — Buntownicy nie są we własnych oczach buntownikami — odrzekł. — Są lojalni wobec tradycji, którą my próbujemy przełamać, a w końcu zniszczyć. Spójrzmy prawdzie w oczy: przeciętny szef to zupełnie dobry przywódca. Może i jest potomkiem jakiegoś opryszka, który silną ręką zdobył władzę jeszcze podczas chaosu, ale obecnie jego rodzina zintegrowała się z regionem, którym on rządzi. Zna go na wylot, podobnie jak zamieszkujących go ludzi. Jest tu we własnej osobie symbolem społeczności i jej osiągnięć, obyczajów i niezależności. Jeśli masz kłopoty, nie przebijasz się przez mur bezosobowej biurokracji, tylko idziesz prosto do szefa. Jego obowiązki są równie jasno określone jak twoje własne, a odpowiedzialność o wiele większa, równoważąca jego przywileje. Prowadzi cię do boju oraz przewodzi w obrzędach, które nadają życiu barwę i znaczenie. Twoi i jego przodkowie pracowali i bawili się razem przez dwieście czy trzysta lat. Ziemia żyje wspomnieniami o nich. Ty i on należycie tu.
No więc trzeba to odrzucić, aby można było wznieść się na wyższy poziom. Ale nie osiągniemy tego poziomu zrażając sobie wszystkich. Nie jesteśmy armią zdobywców; nasza rola jest podobna do roli gwardii pałacowej uśmierzającej rozruchy w jakimś mieście. Opozycja jest integralną częścią naszego własnego społeczeństwa. Lambert zapalił mu zapałkę. Danielis zaciągnął się i mówił dalej:
— Biorąc zaś pod uwagę aspekt praktyczny, mógłbym panu również przypomnieć, kapitanie, że federalne siły zbrojne, zarówno wierne Fallonowi, jak i Brodsky'emu, nie są zbyt liczne. Właściwie sama kadra. Jesteśmy zbieraniną młodszych synów rodzin, rolników, którym się nie powiodło, ubogich mieszczan, poszukiwaczy przygód, ludzi, którzy szukają w swoim pułku poczucia spełnienia, którego oczekiwali od dzieciństwa, a w życiu cywilnym go nie zaznali.
— Mówi pan zbyt mądrze jak dla mnie — rzekł Lambert.
— Nieważne — westchnął Danielis. — Proszę tylko mieć na uwadze, że znaczna większość biorących udział w walce znajduje się poza przeciwnymi sobie armiami, a nie w nich. Gdyby szefom udało się ustanowić wspólne dowództwo, byłby to koniec rządów Fallona. Na szczęście duże znaczenie odgrywa tu duma lokalna i wielkie odległości, nie dojdzie więc do tego… chyba, że rozgniewamy ich tak, że nie będą mogli tego dłużej znosić. My zaś chcemy, aby zwykły wolny rolnik, a nawet zwykły szef pomyślał tak: Ci popierający Fallona nie są jeszcze tacy źli. Jak się będę ich trzymał, nie stracę zbyt wiele, a mogę jeszcze zyskać kosztem ich wrogów. Rozumie pan?
— T-tak. Myślę, że tak.
— Pan nie jest głupi, Lambert. Nie musi pan zmuszać jeńców biciem do mówienia. Niech pan użyje podstępu.
— Spróbuję, panie pułkowniku.
— Dobrze. — Danielis spojrzał na zegarek, który zgodnie z tradycją otrzymał razem z bronią boczną podczas promocji. (Dla zwykłych ludzi zegarki były o wiele za drogie. W epoce produkcji masowej tak nie było; a może i w nadchodzącej epoce…) — Muszę już iść. Do zobaczenia.
Wyszedł z namiotu w trochę lepszym nastroju niż poprzednio. Nie ma wątpliwości, że jestem domorosłym kaznodzieją, przyznał przed samym sobą. Nigdy mi zbytnio nie odpowiadały głupie żarty przy jedzeniu, z których wielu zresztą w ogóle nie rozumiałem… ale jeśli mogę podsunąć kilka myśli tam, gdzie znajdą podatny grunt, to wystarczająca dla mnie przyjemność.
Doleciały go dźwięki muzyki, jakieś banjo i kilka męskich głosów, i złapał się na tym, że pogwizduje. Dobrze, że pozostało choć tyle z morale po Maricopie i marszu na północ, którego celu nie zdradzono przed nikim.