— Wrócił patrol, panie majorze.
— No? — Mackenzie zdał sobie sprawę, że nieomal krzyknął. — Proszę mówić. — Około pięciu mil stąd na południowy wschód zaobserwowano znaczną aktywność wroga. Wygląda na to, że jakiś oddział posuwa się w naszym kierunku.
Mackenzie zesztywniał.
— Nie ma jakichś dokładniejszych informacji?
— Jeszcze nie; teren jest trudny.
— Wyślijcie samolot na rozpoznanie, na Boga!
— Tak jest, panie pułkowniku. Wyślę też więcej zwiadowców.
— Zastąp mnie tu, Phil. — Mackenzie ruszył w stronę ciężarówki z radiostacją. Miał oczywiście w jukach minikomunikator, ale San Francisco nieustannie zagłuszało wszystkie zakresy i potrzebny był silny nadajnik, by wysłać sygnał choćby na parę kilometrów. Patrole musiały utrzymywać łączność poprzez posłańców.
Zwrócił uwagę, że strzelanina wewnątrz lądu ucichła nieco. W głębi Półwyspu znajdowały się porządne drogi dalej na północy, gdzie nastąpiło pewne ponowne zasiedlenie tych terenów. Wróg, który nadal zajmował tamte tereny, mógł skorzystać z tych dróg do szybkiego przemieszczania swych sił.
Jeśli wycofają się w środku i zaatakują nas na flankach, gdzie jesteśmy najsłabsi… Jakiś głos w sztabie głównym, ledwie słyszalny poprzez piski i brzęczenie, przyjął jego raport i poinformował o tym, co zaobserwowano w innych miejscach. Znaczne ruchy wojsk na prawo i lewo, owszem, wyglądało na to, że wojska Fallona chcą się przedrzeć. Może też być to manewr dla odwrócenia uwagi. Główne siły Sierry muszą pozostać na miejscu, dopóki sytuacja się nie wyjaśni. Włóczykije muszą przez jakiś czas sami się utrzymać na swych pozycjach.
— Zrozumiałem. — Mackenzie powrócił na czoło swej kolumny. Speyer ponurym skinieniem głowy skwitował wieści.
— Lepiej się przygotujmy, nie?
— Mhm. — Mackenzie zgubił się w powodzi własnych komend, gdy oficerowie podjeżdżali do niego, jeden po drugim. Należało wycofać wysunięte pododdziały. Należało bronić plaży wraz z sąsiadującymi z nią bezpośrednio wyższymi terenami.
Ludzie rozbiegli się, konie rżały, działa dudniły. Powrócił samolot rozpoznawczy; leciał tak nisko, by można było przekazać przez radio meldunek: tak jest, bez wątpienia rozwija się natarcie wroga; z powodu tej cholernej osłony drzew i mnóstwa rozpadlin trudno określić liczebność atakujących, ale może być nawet i brygada.
Mackenzie, w otoczeniu swego sztabu i łączników, zajął stanowisko na szczycie wzgórza. Przed nim, w poprzek plaży, rozciągały się linie artylerii. Za działami czekała konnica z błyszczącymi lancami, mając wsparcie w kompanii piechoty. Poza nią piechurzy wtopili się w krajobraz. Morze grzmiało własną kanonadą, a mewy zaczęły się gromadzić, jakby domyślały się, że niedługo będzie żer.
— Myślisz, że ich zatrzymamy? — spytał Speyer.
— Oczywiście — odrzekł Mackenzie. — Jeśli nadejdą plażą, ostrzelamy ich z flank, podobnie zresztą jak i od frontu. Gdyby nadeszli od wzgórz, to mamy tu typowy przykład terenu nadającego się do obrony. Oczywiście jeśli jakiś inny oddział przedrze się przez nasze linie dalej w głębi lądu, zostaniemy odcięci, ale to na razie nie nasze zmartwienie.
— Chcą chyba obejść nasze wojska i zaatakować z tyłu.
— Chyba tak. Nie za sprytne to jednak. Możemy dojść do Frisco równie łatwo walcząc z wrogiem od tyłu, jak i od przodu.
— Chyba że garnizon wyśle wojsko na zewnątrz miasta.
— Nawet wtedy. Ogólna liczba żołnierzy jest mniej więcej taki sama, ale my mamy więcej amunicji i… Oraz dużo wspomagających nas żołnierzy szefów, którzy są przyzwyczajeni do nieregularnej wojny na terenach górzystych.
— Jeśli damy im w skórę… — Speyer zacisnął wargi. — Mów dalej — rzekł Mackenzie.
— Nic takiego.
— Gówno prawda. Chciałeś przypomnieć mi o następnym kroku: jak weźmiemy miasto, unikając wysokich strat po obu stronach? No więc przypadkiem wiem, że mamy ukrytego asa, który może pomóc, jeśli go zgramy.
Speyer odwrócił pełen współczucia wzrok od pułkownika. Na szczycie wzgórza zapanowały cisza.
Minęło nieprawdopodobnie wiele czasu, nim pojawili się żołnierze wroga: najpierw kilku szperaczy na stokach wydm, potem zaś główne siły wylewające się z rozpadlin, zza krawędzi wzgórz i z lasów. Obok pułkownika przelatywały meldunki: silne zgrupowanie, prawie dwukrotnie liczniejsze od naszego, ale z nieliczną artylerią; ponieważ w chwili obecnej odczuwają ogromny brak paliwa, muszą znacznie częściej niż my korzystać z siły pociągowej zwierząt. Wyraźnie zmierzali do szarży, by poświęcając wielu żołnierzy doprowadzić szable i bagnety między działa Włóczykijów. Mackenzie wydał odpowiednie rozkazy.
Wrogie wojska uformowały szyk w odległości jakichś dwóch kilometrów. Mackenzie rozpoznał je przez lornetkę: czerwone chusty Madera Horse, zielono-złote proporce Dagów, powiewające w przesyconym jodem wietrze. W przeszłości walczył z obydwoma oddziałami ramię w ramię. Zdradą wydało mu się pamiętanie. i wykorzystanie faktu, że Ives uwielbiał szyk w kształcie stępionego klina… W słońcu błyszczał złowrogo jeden transporter opancerzony wroga i kilka lekkich dział polowych zaprzężonych w konie.
Rozległ się ostry głos trąbek. Kawaleria Fallona złożyła lance w pozycji na spocznij i ruszyła truchtem. Nabierali szybkości do kłusa, galopu, aż ziemia drżała pod kopytami. Potem ruszyła piechota osłaniana z boków przez działa. Transporter jechał między pierwszą i drugą linią piechurów. Dziwacznie wyglądał bez wyrzutni rakietowej na szczycie i karabinów maszynowych wysuniętych przez otwory strzelnicze. Dobrzy żołnierze, pomyślał Mackenzie. Idą w szyku zwartym, rytmicznym, który wskazywał, że nie są to nowicjusze. Zgroza go przejęła na myśl o tym, co ma nastąpić.
Jego obrona czekała nieruchomo na piasku. Strzały padły ze wzgórz, gdzie przycupnęli strzelcy i obsługa moździerzy. Upadł jeden z jeźdźców; jakiś piechur złapał się za brzuch i opadł na kolana, ale zaraz ich towarzysze przesunęli się naprzód ponownie zwierając szyk. Mackenzie obejrzał się na swe haubice. Obsługa czekała przy celownikach i spustach. Niech wróg znajdzie się w zasięgu… Już! Yamaguchi, siedzący na koniu tuż za artylerzystami, dobył szabli i skierował ostrze ku ziemi. Ryknęły działa. Ogień trysnął poprzez dym, wzniosły się tumany piasku, odłamki sieknęły po nacierających. Działonowi od razu wpadli w rytm ładowania, celowania, strzału stale trzy razy na minutę, kiedy to i lufy się nie niszczą, i natarcie wroga się załamuje. Ryczały konie zaplątane we własne krwawe wnętrzności. Niewiele jednak padło. Kawaleria Madery nie przerywała galopu. Czoło szarży było już tak blisko, że lornetka pułkownika pokazała mu twarz jeźdźca, czerwoną, piegowatą, twarz parobka, z którego zrobiono żołnierza. Usta miał wykrzywione w okrzyku.
Łucznicy stojący za działami obrony zwolnili cięciwy. Strzały świsnęły w niebo, salwa za salwą, zatoczyły łuk nad mewami i opadły. Płomienie i dym objęły wysuszoną trawę na stoku wzgórz, dokąd przedostały się z dębowego zagajnika. Ludzie padali na ziemię; niektórzy wciąż się obrzydliwie poruszali niczym owad, na którego ktoś nastąpił. Armatki na lewym skrzydle nieprzyjaciela zatrzymały się, przesunęły lufy i plunęły ogniem. Na próżno… ale mój Boże, ich dowódca miał odwagę! Mackenzie zobaczył, że szeregi nacierających chwieją się. Atak jego własnej piechoty i kawalerii sunący plażą powinien ich zmiażdżyć.
— Przygotować się — rzucił do minikomunikatora. Ujrzał, jak jego ludzie zamierają w napięciu. Działa ponownie rzygnęły ogniem.
Nadjeżdżający transporter zatrzymał się. Coś wewnątrz zaterkotało wystarczająco głośno, by się przebić poprzez wybuchy.