Kiedy już znajdzie się głęboko wewnątrz półwyspu, mając po lewej stronie ocean, zaś po prawej zatokę, okrążymy go i zaatakujemy z tyłu. Będą tam adepci, którzy nam pomogą. Wróg znajdzie się w pułapce między nami i obroną cywilną miasta. Czego nie uda się zniszczyć Esperom, tym zajmiemy się my. Z dowództwa Sierry pozostanie zaledwie kilka garnizonów. Reszta wojny będzie tylko operacją oczyszczającą.
To znakomite dzieło strategii. I jak wszystkie jemu podobne, cholernie trudne do przeprowadzenia. Jesteście gotowi, by to zrobić?
Danielis nie wzniósł okrzyku wraz z innymi. Zbyt usilnie myślał o Laurze.
Walki trwały na północy i na prawej flance. Co jakiś czas odzywały się działa albo stukot karabinów; dym wystrzałów słał się cienką warstwą na trawie i na pokręconych przez wiatr dębach, które porastały tutejsze wzgórza. Ale dalej, wzdłuż wybrzeża, był tylko przybój, wiatr, świst piasku na wydmach.
Mackenzie jechał plażą, gdzie koń stąpał najłatwiej, a i widok był najlepszy. Większość jego pułku znajdowała się w głębi lądu. Tutaj jednak ląd to było pustkowie: zryta ziemia, lasy, szczątki starożytnych domów sprawiały, że jechało się powoli i z trudem. Kiedyś mieszkało tu wiele ludzi, ale burza ogniowa po Bombie wyludniła te tereny, a ci nieliczni, którzy tu pozostali, nie mogli dać sobie rady z jałową ziemią. Nawet nie było widać żadnych wrogich żołnierzy w pobliżu tego lewego skrzydła armii.
Ale nie dlatego przydzielono je Włóczykijom. Mogli wziąć na siebie ciężar natarcia środkiem równie dobrze jak te oddziały, które tam właśnie były, gnając wroga przed sobą w kierunku San Francisco. Włóczykije nieraz wąchali proch w tej wojnie, kiedy działali z bazy W Calistodze pomagając wygonić zwolenników Fallona z północnej Kalifornii. Tak doskonale im się to udało, że teraz wystarczyło pozostawić tam niewielki garnizon. Prawie całe dowództwo Sierry zebrało się w Modesto i wyszło na spotkanie posuwającej się na północ armii przeciwnika, która uderzyła na nich z San Jose zmuszając do ucieczki. Jeszcze dzień czy dwa i białe miasto powinno się ukazać ich oczom.
A tam przeciwnik z pewnością stawi silny opór, pomyślał Mackenzie, mając wsparcie w garnizonie miejskim. I trzeba będzie ostrzeliwać jego pozycje, a może nawet brać to miasto ulica po ulicy. Lauro, dziecko, czy zastanę cię żywą, gdy się to skończy?
Oczywiście, może wcale tak nie będzie. Może mój plan się powiedzie i łatwo wygramy… Cóż to za straszne słowo — „może”! Zwarł dłonie z trzaskiem przypominającym wystrzał z pistoletu.
Speyer rzucił mu spojrzenie. Rodzina majora była bezpieczna; udało mu się nawet odwiedzić ją w Mount Lassen po zakończeniu kampanii północnej.
— Ciężko — powiedział.
— Każdemu ciężko — odrzekł Mackenzie gniewnie. — To brudna wojna. Speyer wzruszył ramionami.
— Nie różni się od innych, chyba tylko tym, że nasi obywatele są zarówno wśród zwycięzców jak i pokonanych.
— Dobrze wiesz, że nigdy i nigdzie nie lubiłem tej roboty. — A który człowiek przy zdrowych zmysłach lubi?
— Kiedy będę miał ochotę na kazanie, to cię poproszę. — Przepraszam — powiedział Speyer szczerze.
— Ja też przepraszam — rzekł pułkownik, nagle pełen skruchy. — Nerwy wysiadają. Cholera jasna! Niemal chce mi się jakiejś akcji.
— Nie zdziwiłbym się, gdyby ci się to życzenie spełniło. Coś mi się w tym wszystkim nie podoba.
Mackenzie rozejrzał się naokoło. Z prawej strony na horyzoncie widać było pagórki, za którymi wznosiły się niskie, lecz masywne góry San Bruno. Tu i tam dostrzegał własnego żołnierza, pieszo lub na koniu. Nad jego głową krztusił się warkotem samolot. W razie czego jednak było tu wiele miejsca, by utworzyć stanowisko obronne. Piekło mogło rozpętać się w każdej chwili… choć z konieczności piekło o ograniczonym zakresie, które można było szybko stłumić ostrzałem artyleryjskim czy atakiem na bagnety przy niewielkich stratach własnych (Ha! Owe „niewielkie straty własne” oznaczały śmierć ludzi, których będą opłakiwać kobiety i dzieci, czy też kalekę spoglądającego na kikut ręki albo innego, który postradał twarz i oczy w wybuchu… a w ogóle, cóż to za myśli nie przystojące żołnierzowi?).
Szukając spokoju ducha Mackenzie spojrzał na lewo. Ocean falował szarością i zielenią, połyskiwał daleko w głąb, bliżej brzegu unosząc się i opadając w huku białych grzywaczy. Pułkownik czuł zapach soli i wodorostów: Nad lśniącymi oślepiająco piaskami przelatywały z krzykiem mewy. Na morzu ani śladu żagla czy dymu — jedynie pustka. Konwoje z Puget Sound do San Francisco i smukłe, śmigłe statki szefów przybrzeżnych kryły się o wiele mil stąd, za krzywizną kuli ziemskiej.
I tak powinno być. Może wszystko szło dobrze na głębokim oceanie. Można było tylko próbować i wierzyć w powodzenie. I.. wszak była to jego sugestia, Jamesa Mackenzie, który przemawiał na konferencji zwołanej przez generała Cruikshanka między bitwami pod Mariposą i San Jose; tego samego Jamesa Mackenzie, który najpierw zaproponował, aby dowództwo Sierry zeszło z gór, a następnie obnażył gigantyczne łgarstwo Esperów i z powodzeniem wyciszył krążące wśród jego ludzi informacje, że za tym łgarstwem kryła się tajemnica, o której mało kto odważył się nawet myśleć. O tym pułkowniku wspominać będą kroniki i ballady przez pół tysiąca lat.
Tylko że Mackenzie nie odczuwał tego w ten sposób. Wiedział, że nawet w najlepszych warunkach można go było uznać tylko za przeciętnie bystrego, a teraz umysł miał otępiały od zmęczenia i przejęty troską o los córki. Zaś co do swoich spraw, bał się rany, która mogłaby uczynić go kaleką. Często zasypiał dopiero po paru kieliszkach. Zawsze był ogolony, bo oficer musi zachowywać pozory, ale dobrze zdawał sobie sprawę, że gdyby nie robił tego za niego ordynans, to wkrótce zarósłby jak pierwszy lepszy szeregowiec. Jego mundur spłowiał i był pocerowany, ciało swędziało go i cuchnęło, usta domagały się tytoniu, ale w zaopatrzeniu były jakieś kłopoty i mieli szczęście, że w ogóle dostali coś do jedzenia. Osiągnięcia, które mógł sobie zaliczyć, ograniczały się do partaniny wykonywanej w najgorszym bałaganie lub też do takiej jak obecnie młócki i wypowiadanych w duchu próśb, aby się to nareszcie skończyło. Pewnego dnia, czy będzie on zwycięski, czy też nie, jego ciało go zawiedzie: już czuł, jak cała maszyneria rozpada się na kawałki, miał bóle artretyczne, zadyszkę, zdarzało mu się zapadać w drzemkę w biały dzień — a sam zgon będzie równie samotny i niegodny, jak śmierć każdego innego odłamka masy ludzkiej. Bohater? Cóż za pośmiewisko po wsze czasy!
Zwrócił myśli ku sprawom aktualnym. Z tyłu, obok artylerii, szły po plaży siły główne pułku — tysiąc żołnierzy z działami samojezdnymi, jaszczami, wozami zaprzężonymi w muły, z kilkoma ciężarówkami i jedynym cennym transporterem opancerzonym. Była to jedna brunatna masa u góry przetykana hełmami, idąca w szyku dowolnym, z bronią w rękach. Piasek tłumił odgłos ich kroków, tak że dało się słyszeć jedynie przybój i wiatr. Kiedy jednak wiatr cichł, Mackenzie chwytał dźwięki melodii oddziału czarowników — kilkunastu wysuszonych starców, głównie Indian, którzy nieśli różdżki czarodziejskie i wygwizdywali Pieśń Przeciwko Czarownicom. Mackenzie sam nie parał się czarami, ale kiedy ten dźwięk docierał do jego uszu, czuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.
Wszystko jest w najlepszym porządku, zapewniał sam siebie. Idzie nam znakomicie.
Potem zaś: ale Phil ma rację. Tu coś nie gra. Wróg powinien wycofywać się w walce do południowych linii oporu, a nie dać się tak zamknąć.
Nadjechał galopem kapitan Hulse. Gdy zatrzymał konia, spod kopyt trysnął piach.