Drugi nieziemiec stał w szacie z metalowej plecionki. Wielkie, topazowe oczy patrzyły na Speyera z ponad dwumetrowej wysokości, a głos przemieniał wypowiadane z obcym akcentem angielskie słowa w muzykę.
… gwiazda typu G około pięćdziesięciu lat świetlnych stąd. Ledwie ją widać gołym okiem, choć nie na tej półkuli.
Koścista, nie ogolona twarz majora poruszyła się w przód, jakby chciała sięgnąć czegoś ustami.
— Kiedy spodziewacie się posiłków?
— Statek przyleci dopiero za niespełna sto lat, a przywiezie tylko obsługę. Jesteśmy tu odizolowani przez czas i przestrzeń; niewielu może tu przybywać, aby budować most umysłów poprzez tę otchłań…
— Jasne — Speyer przytaknął prozaicznie. — Granica szybkości światła. Tak myślałem. O ile mówicie prawdę.
Istota zadygotała.
— Nic nam nie pozostało, jedynie mówić prawdę i ufać, że zrozumiecie nas i pomożecie. Odwet, podbój, jakakolwiek postać masowej przemocy jest niemożliwa, kiedy dzieli tyle czasu i przestrzeni. Nasza praca trwała w sercach i umysłach. Nie jest za późno, nawet teraz. Najistotniejsze fakty można jeszcze ukryć… och, wysłuchajcie mnie, przez wzgląd na waszych nie narodzonych!
Speyer skinął głową do pułkownika.
— Wszystko w porządku? — zapytał. — Mamy tu całą bandę. Gdzieś dwudziestu zostało przy życiu, a ten tutaj, to szef. Chyba to jedyni na Ziemi.
— Domyślaliśmy się, że nie może ich być wielu — rzekł Mackenzie. Jego uczucia i głos były równie zszarzałe. — Wtedy, kiedy omawialiśmy to razem, we dwóch, i próbowaliśmy się domyślić, co oznaczają te wszystkie ślady. Musiało ich być niewielu, bo działaliby bardziej otwarcie.
— Słuchajcie, słuchajcie — błagała istota. — Przybyliśmy tu z miłością. Naszym marzeniem było doprowadzenie was… sprawienie, byście sami doszli do pokoju, spełnienia… O, tak, my również mielibyśmy z tego zysk: powstałaby jeszcze jedna rasa, z którą z czasem moglibyśmy obcować jak z braćmi. Ale we wszechświecie jest wiele ras. To tylko z powodu waszych męczarni chcieliśmy pokierować waszą przyszłością.
— Ten pomysł manipulowania nie jest znów taki oryginalny — mruknął Speyer. — Co jakiś czas wpadamy na niego na Ziemi. Ostatnim razem doprowadził do wojny atomowej. Nie, dziękujemy bardzo!
— Ale my wiemy! Wielka Nauka przepowiada z absolutną pewnością!
— Przepowiedziała i to? — Speyer zatoczył ręką krąg po okopconym pomieszczeniu. — Występują perturbacje. Za mało nas jest, by kontrolować wszystkich dzikich w każdym szczególe. Ale czy wy nie chcecie końca wojny, końca wszystkich waszych starodawnych cierpień? Ofiaruję to wam za waszą dzisiejszą pomoc.
— Wam samym udało się rozpętać całkiem paskudną wojnę — rzekł Speyer. Istota splotła palce.
— To był błąd. Plan pozostaje w mocy; jest to jedyny sposób, by doprowadzić wasze narody do pokoju. Ja, który przyleciałem z gwiazd, upadnę teraz przed wami i będę błagał…
— Spokój! — rzucił Speyer. — Gdybyście przybyli otwarcie, jak uczciwość nakazuje, może ktoś by was posłuchał. Może i tylu, żeby się wam udało. Ale nie, wasza filantropia musi być subtelna i fachowa. Wy wiecie lepiej, co dla nas dobre. My tu nie mamy nic do powiedzenia. Jak mi Bóg miły, nigdy jeszcze nie słyszałem czegoś tak bezczelnego!
Istota uniosła głowę.
— A czy wy mówicie prawdę waszym dzieciom? — Tyle, ile potrafią zrozumieć.
— Wasza dziecięca kultura nie potrafi pojąć tej prawdy.
— A kto was upoważnił, poza wami samymi, by nas nazywać dziećmi? — Skąd możecie wiedzieć, że jesteście dorośli?
— Próbując dorosłych zajęć i sprawdzając, czy damy sobie z nimi radę. Jasne, robimy paskudne błędy, my, ludzie. Ale to nasze błędy. I uczymy się na nich. To wy nie umiecie się niczego nauczyć, wy i te wasze cholerne nauki psychologiczne, o których tyle gadacie, a które chcą wtłoczyć każdy żywy umysł w ciasną ramę.
Chcieliście na nowo ustanowić państwo scentralizowane, prawda? A nie pomyśleliście choć przez chwilę, że może to feudalizm jest właśnie odpowiedni dla ludzkości? Że oznacza on miejsce, które nazywa się własnym, do którego się należy, którego jest się częścią; społeczeństwo z tradycjami i honorem; szansę dla każdego do podejmowania decyzji, które się liczą; ostoję wolności wbrew władcom centralnym, którzy zawsze chcą coraz więcej władzy; tysiąc różnych dróg życia. Tu na Ziemi zawsze tworzyliśmy superpaństwa i zawsze je rozbijaliśmy. Myślę, że chyba ta cała koncepcja jest błędna. 1 może tym razem spróbujemy czegoś innego. Czemuż by nie świata złożonego z małych państewek, zbyt dobrze zakorzenionych, by stopić się w jeden naród, zbyt małych, by komukolwiek zaszkodzić — powoli wznoszących się ponad zawiści i waśnie, ale utrzymujących swą tożsamość: tysiąc odrębnych interpretacji naszych problemów. Może wtedy uda się nam kilka z nich rozwiązać… dla siebie samych!
— Nigdy się to wam nie uda — powiedziała istota. — Sami się zniszczycie.
— To wam się tak wydaje. Ja myślę inaczej. Ale ktokolwiek ma rację — a założę się, że ten wszechświat jest zbyt wielki dla obu naszych ras, by mogły cokolwiek tu prorokować — będziemy mieli na Ziemi wolny wybór. Zawsze wolę być martwy niż tresowany.
Ludzie dowiedzą się o was, kiedy tylko sędzia Brodsky wróci do władzy. Nie, jeszcze prędzej. Pułk usłyszy dziś, miasto jutro, aby mieć pewność, że nikomu znowu nie wpadnie do głowy tłumienie prawdy. Kiedy przyleci wasz statek, będziemy gotowi na jego przyjęcie: w nasz własny sposób, obojętne jaki będzie.
Istota okryła głowę fałdą szaty. Speyer obrócił się do pułkownika. Twarz jego była mokra od potu.
— Chciałeś… coś powiedzieć, Jimbo?
— Nie — mruknął Mackenzie. — Nic mi nie przychodzi do głowy. Zajmijmy się rozlokowaniem naszych wojsk. Chociaż nie sądzę, byśmy musieli jeszcze walczyć. Wydaje się, że tam w dole jest już po wszystkim.
— Jasne — Speyer wciągnął z trudem powietrze w płuca. — Oddziały nieprzyjaciela muszą wszędzie skapitulować. Nie mają już o co walczyć. Wkrótce będziemy mogli zająć się odbudową.
Był to dom z wewnętrznym dziedzińcem, którego ściany pokrywały róże. Ulica, przy której stał, nie powróciła jeszcze do życia, tak że na zewnątrz, w żółtym świetle zachodu, panowała cisza. Pokojówka wprowadziła pułkownika Mackenzie przez tylne drzwi i odeszła. Mackenzie podszedł do Laury, która siedziała na ławce pod wierzbą. Widziała go z dala, ale nie wstała. Jedna jej ręka spoczywała na kołysce.
Zatrzymał się i nie wiedział, jak zacząć. Jakże była wychudzona. Po chwili odezwała się, tak cicho, że ledwie dosłyszał:
— Tom nie żyje.
— Och, nie. — Przed oczami przemknęła mu ciemność.
— Dowiedziałam się przedwczoraj, gdy kilku z jego ludzi dowlokło się do miasta. Zginął w bitwie pod San Bruno.
Mackenzie nie miał odwagi usiąść koło niej, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przykucnął na płytach chodnika i patrzył na osobliwe wzory, w jakie je ułożono. Nie wiedział, gdzie jeszcze mógłby obrócić wzrok.
Jej głos płynął nad nim, bez wyrazu:
— Czy warto było? Nie tylko Tom, ale tylu innych, zabitych dla kwestii politycznej?
— Gra szła o coś więcej — powiedział.
— Tak, słyszałam przez radio. Ale wciąż jeszcze nie rozumiem, dlaczego miało to być warte tych ofiar. Próbowałam, ale nie mogę pojąć.
Nie miał już sił, by się bronić.
— Może masz rację, kaczuszko. Ja nie wiem.