— Ropa jest gdzie indziej — nie ustępował Danielis. — A także węgiel, żelazo, uran, wszystko, czego nam trzeba. Ale świat nie zorganizował się w stopniu pozwalającym na wykorzystanie tych złóż. W żadnych ilościach. I zasiewamy Dolinę Centralną zbożami dającymi alkohol, aby można było puścić w ruch parę motorów; importujemy też drobne ilości innych towarów poprzez niewiarygodnie niesprawny łańcuch pośredników; a większość z tego, co dostaniemy, zjada nam wojsko. — Szarpnął głową w górę, wskazując tę część nieba, przez którą przeleciał po amatorsku wykonany samolot. — To jeden powód, dla którego musimy osiągnąć zjednoczenie. Abyśmy mogli zacząć odbudowę.
— A drugi? — spytał cicho Woodsworth.
— Demokracja… prawo głosu dla wszystkich… — Danielis przełknął ślinę. I żeby ojcowie nie musieli znowu walczyć przeciwko synom.
— To są lepsze powody — rzekł Woodsworth. — Wystarczające, by uzyskać poparcie Esperów. Ale co do tych maszyn, których tak pożądasz… — Potrząsnął głową. — Nie, tu nie masz racji. To nie jest życie dla człowieka.
— Może i nie — powiedział Danielis. — Choć mój własny ojciec nie zostałby kaleką z przepracowania, gdyby miał jakieś maszyny do pomocy… Och, nie wiem. Najpierw rzeczy najważniejsze. Skończmy tę wojnę, a kłóćmy się później. — Przypomniał sobie o zwiadowcy, który znikł mu już z pola widzenia. — Wybacz mi, Filozofie, mam coś do zrobienia.
Esper uniósł dłoń w geście pokoju. Danielis odjechał cwałem.
Jechał obok drogi, rozpryskując wodę, gdy zobaczył człowieka, o którego mu chodziło, zatrzymanego przez majora Jacobsena. Major, który z pewnością wysłał zwiadowcę, siedział na koniu w pobliżu szeregu piechurów. Zwiadowca był Indianinem z plemienia Klamath; w spodniach ze skóry koźlęcej zdawał się przysadzisty. Przez plecy miał przewieszony łuk. Wielu ludzi z północnych regionów wolało strzały niż broń palną: tańsze niż kule, bezszelestne, mniejszy zasięg, lecz taka sama skuteczność jak w przypadku broni odtylcowej. W dawnych złych czasach, zanim jeszcze Stany Pacyficzne zawarły swoją unię, łucznicy rozmieszczeni wśród ścieżek leśnych uratowali wiele miasteczek od podboju; a teraz wciąż jeszcze dbali o to, by unia nie była zbyt ścisła.
— A, kapitan Danielis — powitał go Jacobsen. — Jest pan w samą porę. Porucznik Smith miał właśnie złożyć raport o tym, co stwierdził jego pododdział. — I samolot — rzekł Smith niewzruszony. — To, co pilot zobaczył z powietrza, dodało nam odwagi, by tam pójść i sprawdzić samemu.
— I co?
— Nie ma nikogo.
— Co takiego?
— Fort został ewakuowany. Podobnie jak osada. Nie ma żywej duszy. — Ale… ale… — Jacobsen wziął się w garść. — Proszę mówić dalej.
— Obejrzeliśmy ślady najlepiej, jak potrafiliśmy. Wygląda na to, że ludność cywilna opuściła osadę jakiś czas temu. Chyba na nartach i saniach; może udali się na północ, do jakiejś warowni. Sądzę, że wojsko jednocześnie przeniosło swój sprzęt, stopniowo, a to, czego nie dało się nieść w ręku, na końcu. Dlatego że pułk, jego oddziały wspierające, nawet artyleria polowa wycofały się ledwie trzy-cztery dni temu. Ziemia jest cała zryta. Poszli w dół, gdzieś na zachodni północny zachód, na ile można sądzić z tego, cośmy zobaczyli.
Jacobsen zakrztusił się. — Dokąd idą?
Silny podmuch powietrza uderzył Danielisa w twarz i wichrzył końskie grzywy. Kapitan słyszał za plecami powolny chlupot butów, stękanie kół, szum silników, klekotanie drewna i metalu, okrzyki i trzaski biczów poganiaczy mułów. Ale zdawało mu się, że dźwięki te dochodzą gdzieś z dala. Przed oczyma ujrzał mapę, zasłaniającą mu cały świat.
Armia Lojalistyczna ciężko walczyła przez całą zimę, od Trinity Alps do Puget Sound — bowiem Brodsky'emu udało się dotrzeć do zamku Mount Rainier, którego władca dostarczył mu urządzeń radionadawczych, a Rainier był zbyt dobrze ufortyfikowany, by zdobyć go od razu. Szefostwa i plemiona autonomiczne uzbroiły się, przekonane, że oto uzurpator zagraża ich cholernym drobnym przywilejom lokalnym. Wraz z nimi walczyli ich protegowani, choćby tylko dlatego, że żaden wieśniak nie nauczył się wyższej lojalności jak tylko wobec swego pana. Kanada Zachodnia, obawiająca się tego, co mógłby zrobić Fallon, gdy zyska po temu okazję, udzielała buntownikom pomocy, która z rzadka nawet była skryta.
Mimo to siły narodowe były potężniejsze: więcej sprzętu, lepsza organizacja, a przede wszystkim ideał dla przyszłości. Głównodowodzący O'Donnell nakreślił strategię: skoncentrować lojalne wojska w kilku punktach, przezwyciężyć opór, przywrócić porządek i ustanowić bazy w tym regionie, po czym udać się w inne miejsce. Strategia okazała się skuteczna. Rząd miał już władzę nad całym wybrzeżem, a jego jednostki morskie pilnowały Kanadyjczyków w Vancouver i strzegły ważnych szlaków handlowych na Hawaje; opanował także północną część stanu Waszyngton prawie do granicy z Idaho, dolinę Kolumbii, środkową Kalifornię aż do Redding. Pozostałe jeszcze zbuntowane Stacje i miasta były rozrzucone w górach, lasach, pustyniach. Jedno szefostwo za drugim padało pod naporem lojalistów, którzy rozbijali wroga w puch i odcinali go od zaplecza i nadziei. Jedynym prawdziwym zmartwieniem była Armia Sierryy Cruikshanka, regularna armia, a nie jakaś zbieranina kmiotków i mieszczuchów, liczna, groźna i fachowo dowodzona. Ta wyprawa przeciwko Fortowi Nakamura była jedynie niewielką cząstką tego, co zapowiadało się na trudną kampanię.
Ale teraz Włóczykije wycofali się. Bez żadnej walki. Co oznaczało, że ich bracia, Pantery, również się ewakuowali. Nie podcina się gałęzi, na której się siedzi. A więc co?
— Zeszli w dolinę — powiedział Danielis; w uszach nie wiadomo czemu zabrzmiała mu piosenka, którą kiedyś śpiewała Laura: „Tam gdzieś w dolinie, głębokiej dolinie…”
— Do diabła! — wykrzyknął major. Nawet Indianin stęknął, jakby dostał cios w żołądek. — Nie, to niemożliwe. Wiedzielibyśmy o tym.
„Unieś głowę, posłuchaj wiatru”. Wiatr świstał ponad zmarzniętymi skałami. Jest mnóstwo ścieżek w lesie — rzekł Danielis. — Piechota i kawaleria mogą je wykorzystać, jeśli żołnierze są przyzwyczajeni do takiej okolicy. A Pantery są. Pojazdy, wozy, działa są wolniejsze i trudniej im się przedostać. Ale wystarczy tylko, że nas obejdą, po czym wrócą na Czterdziestą i Pięćdziesiątą i rozniosą nas na strzępy, jeśli spróbujemy ich ścigać. Boję się, że nas usadzili.
— Wschodni stok… — odezwał się Jacobsen bez przekonania.
— Po co? Chce pan okupować kupę chwastów? Nie, jesteśmy tu w pułapce, dopóki nie rozmieszczą się na równinie. — Danielis zacisnął dłoń na siodle, aż pobielały mu kłykcie. — Założyłbym się, że to pomysł pułkownika Mackenzie. To w jego stylu.
— Ale w takim razie są między nami i Frisco! A gdy prawie wszystkie nasze siły są na północy…
Między mną i Laurą, pomyślał Danielis.
— Proponuję, majorze — powiedział na głos — natychmiast odszukać dowódcę. A potem złapać się za radio. — Gdzieś znalazł jeszcze tyle siły, by unieść głowę. Wiatr siekł go po oczach. — To niekoniecznie jest klęska. Właściwie łatwiej będzie ich pobić w otwartym polu, jak dojdzie co do czego.
Na górze róże, na dole fiołki…
Deszcze, które stanowią zimę na nizinach Kalifornii, zbliżały się do końca. Na północ, po szosie, której nawierzchnia klaskała pod podkowami, Mackenzie jechał wśród wszechobecnej zieloności. Eukaliptusy i dęby stojące wzdłuż drogi wybuchały nowym listowiem. Za nimi po obu stronach rozciągały się szachownice pól i winnic o mieniących się odcieniach, sięgające aż do ścian dalekich wzgórz na prawo i bliższych, wyższych — na lewo. Domy wolnych rolników, które jeszcze kilka kilometrów wcześniej rozrzucone były wśród pól, teraz znikły zupełnie. Ten kraniec doliny Napa należał do wspólnoty Esperów z St. Helena. Nad zachodnim skrajem zgromadziły się chmury niczym pokryte bielą wzgórza. Wietrzyk przynosił do nozdrzy Mackenziego zapach rozwijającej się roślinności i zaoranej ziemi.