– No cóż, pani doktor, możemy zacząć ją budzić – dotarły do niej słowa Ryana.
Kończył zaszywać ranę, a ponieważ opatrunek był już prostą czynnością, mógłby ją zostawić Rose, by samemu zająć się bardziej skomplikowanym procesem wyprowadzania pacjentki z narkozy. Nie zrobił tego jednak, co Rose uznała za dowód zaufania.
Na nabrzeżu w Batarrze czekał już na nich ambulans, który zabrał do szpitala Cathy, jej rodziców i Ryana. Rose została na jachcie w towarzystwie Roya, który okazał się spokojnym, nieśmiałym człowiekiem. Z lekka utykał na nogę.
Zabierała się właśnie do sprzątania sali operacyjnej, kiedy kuśtykając wszedł do niej Roy z dobrze znanym Rose zawiniątkiem pod pachą.
– Proszę zostawić, robiłem to już wiele razy. Te rzeczy… Wydaje mi się, że to pani ubrania. Wisiały na pokładzie, kiedy wyruszaliśmy z Kora Bay.
Zakłopotana Rose wzięła swoje trochę jeszcze wilgotne rzeczy i czmychnęła do łazienki. Kiedy się myła i ubierała, Roy sprzątnął salkę operacyjną, a potem udał się do salonu. Gdy Rose tam weszła, powiedział:
– Przygotowałem pani sok owocowy. Pomyślałem, że pewnie chce się pani pić.
Rose z wdzięcznością wyciągnęła rękę po napój i niepewnie bąknęła:
– Pewnie się pan dziwi, dlaczego…
Nie bardzo wiedziała, co dalej powiedzieć. Jak ma mu wytłumaczyć fakt pobytu na tym jachcie i to, że jej bielizna suszyła się na pokładzie?
– Myślę tylko, jak dobrze się złożyło, że znalazła się pani tutaj. Gdy trzeba było, pomagałem czasem doktorowi, ale nie potrafiłbym zająć się tym, co pani.
– A więc pracuje pan już jakiś czas z doktorem Connellem? – spytała zaintrygowana.
– Można tak powiedzieć – odparł sucho. – Chociaż na jachcie tylko przez ostatnie kilka lat, bo przedtem pracowałem na farmie.
– To on ma farmę?
– Miał. – Roy także sobie przyrządził napój. – Należała do jego wuja. Wielki szmat ziemi o dobre trzysta kilometrów od Brisbane. Doktor tam pracował, a na weekendy przylatywał na famie.
Rose zmarszczyła brwi.
– A dlaczego w ogóle opuścił Brisbane?
Roy popatrzył na nią w zamyśleniu i widać było, że waha się, czy odpowiedzieć na pytanie. Wreszcie uśmiechnął się lekko i skinął głową, jak gdyby rozstrzygnął właśnie jakiś bardzo ważny problem.
– Spaliły się zabudowania na farmie – powiedział ponuro. – Doktor wtedy się poparzył, ale ja – Roy wskazał brodą niesprawną nogę – nabawiłem się tego wcześniej. Potem… potem, kiedy zamknął gabinet w Brisbane i przeniósł się na jacht, myślałem, że w ogóle już nie będzie leczył, ale bardzo szybko miał dość bezczynności. Zawinęliśmy kiedyś do miasteczka, gdzie było dziecko ukąszone przez węża, a jedyny lekarz w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów właśnie wziął sobie urlop. Pan doktor uratował dziewczynkę, zmienił trochę wyposażenie jachtu i zaczął prowadzić pływające ambulatorium. – Roy pociągnął łyk i mówił dalej: – Chyba jednak ma już dość tego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Może tutaj, w Kora Bay, zatrzymamy się na dłużej.
– Rozumiem.
Wiele jeszcze było rzeczy związanych z Ryanem Connellem, których Rose nie rozumiała, nie śmiała się jednak dopytywać.
– A Kora Bay – zagadnął Roy, nie spuszczając oczu z twarzy Rose – czy to przyjemna miejscowość?
– Och, tak – odparła i zaczęła z zapałem opowiadać o miejscu, z którym wiązało ją tak wiele wspomnień.
Kiedy na pokładzie pojawił się Ryan, Roy natychmiast wstał.
– Płyniemy do Kora Bay, prawda? – spytał, a Connell skinął głową.
– Jak najszybciej. Nie ma tam w tej chwili żadnego lekarza.
– Kora Bay bardzo długo obywała się bez lekarza – mruknęła cicho Rose. – Do czasu pana przyjazdu.
– Nieprawda – sprzeciwił się Ryan. – Nie ma pani może urzędowych uprawnień, ale jest pani bardzo dobrą lekarką. Powinna się pani zająć swoim zawodem, a nie tracić czas na obwożenie leniwych turystów.
Nie będę już więcej tracić czasu, pomyślała Rose, ale wyraz jej twarzy musiał się zmienić, gdyż Ryan spytał zmieszany:
– Czy powiedziałem coś nieodpowiedniego?
– Naprawdę lubię krokodyle – oznajmiła szorstko – ale jeśli pan pozwoli, wolałabym więcej o tym nie mówić.
Popatrzył na nią przeciągle, a potem mruknął:
– Jak pani woli.
– Z Cathy wszystko w porządku?
– Dostała antybiotyki i. na dobrą opiekę. Wyjdzie z tego.
– Dzięki panu.
– Nie dałbym sobie rady bez pani. – Ryan przyjrzał się jej i spytał z uśmiechem: – Ubranie ciągle mokre?
Rose poczerwieniała.
– Nie, już suche.
– Głodna? Odetchnęła głęboko.
– Tak, nawet bardzo.
– Ciekawe, bo ja też. Kolacja nadal na nas czeka.
Posiłek nie zmienił opinii Rose o wystawności życia prowadzonego przez Ryana Connella. Kiedy przed kąpielą oznajmił, że kolacja gotowa, Rose oczekiwała talerza z wędlinami, jakiejś sałatki, może dwóch. Być może jednak doktor Connell nie znał pojęcia skromnego posiłku.
Podano owoce morza: na początek sałatkę z małży, a potem ostrygi z wyszukanym sosem, w którym Rose wyczuła smak estragonu i bazylii. Ryan pił wino, ona pozostała przy soku owocowym. Mówili niewiele. Rose nie bardzo wiedziała, jaki temat podjąć, Ryan zadowalał się patrzeniem na swą towarzyszkę.
Ale nie było to wcale bezceremonialne gapienie się. Jego oczy widziały wszystko. Ilekroć potrzebowała jakiegoś dodatku czy sztućca, ten natychmiast zjawiał się w jej zasięgu. Mimo jego wysiłków nie potrafiła się jednak odprężyć. Gdyby ten wzrok nie był taki… taki…
Rose nie potrafiła powiedzieć samej sobie, jaki. Skończyli przystawki i Ryan zaczął uwijać się w kuchni, a ona przypatrywała się mu w milczeniu. Wydawał się równie samotny jak ona, a jednocześnie o wiele bardziej pewny siebie. Zastanowiły ją blizny na twarzy i ręce: czy były to pozostałości po pożarze farmy? Nie miała odwagi o to zapytać. W Ryanie Connellu było coś, co ją onieśmielało. W końcu dla niego, myślała, to tylko dobry uczynek: ugościć smaczną kolacją biedną, niedoszłą lekarkę. Potem znowu nic ich nie będzie łączyło. Po co się więc dopytywać o rany, po co się dopytywać o cokolwiek, po co robić krok, który i tak nie pokona przepaści między nimi?
Zawijali właśnie do Kora Bay, kiedy Ryan pojawił się z głównym daniem. Za oknami widać było Roya, który cumował jacht, a potem zajrzał przez drzwi.
– To ja już znikam – oznajmił. – Prześpię się w pubie.
– Uśmiechnął się do Rose. – Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.
– Roy to właściwie szczur lądowy – powiedział Ryan, podchodząc do stołu z dwoma wielkimi talerzami w dłoniach.
– Kiedy tylko ma możliwość, ucieka z jachtu.
Rose spojrzała na postawione przed nią danie i uśmiech zamarł jej na wargach.
– Kraby błotne – pospieszył z wyjaśnieniem Ryan. – W tych okolicach są prawdziwym przysmakiem. Zrobiłem je w sosie chili, mam nadzieję, że lubisz… że lubi pani pikantne potrawy.
Rose wpatrywała się w talerz i czuła, jak wraca do niej świat, o którym na chwilę zapomniała. Wzięła do ust kęs wspaniałego mięsa, ale odniosła wrażenie, że zaraz się udławi.
Kraby błotne… Kraby w sosie chili były ulubionym daniem dziadka i dzień przed jego śmiercią Rose obiecała mu je na kolację. Skorupiaki, które kupiła, nadal leżały w lodówce.
Ryan przypatrywał się jej uważnie.
– Nie lubi pani krabów?
– Nie, lubię, lubię – odrzekła Rose i poczuła, że nie potrafi powstrzymać łez – tylko dzisiaj… dzisiaj jakoś nie mogę.