Выбрать главу

Gwałtownie odsunęła krzesło i wstała od stołu.

– Bardzo przepraszam – szepnęła łamiącym się głosem.

– Naprawdę przepraszam, doktorze Connell. Był pan dla mnie bardzo miły, ale… Ale powinnam już sobie iść.

We wzroku Ryana widać było nieme pytanie, ona tymczasem nie potrafiła opędzić się od smutnych myśli. Jak mogła pozwolić sobie na chwilę radości? Jak mogła zapomnieć o dziadku? Zrobiła chwiejny krok w kierunku drzwi, ale powstrzymała ją dłoń Ryana.

– Coś nie jest w porządku – powiedział z pretensją w głosie – chociaż nie wiem co. Może jednak usłyszałbym od pani jakieś wyjaśnienie? Rose pokręciła głową.

– Przepraszam, ale nie mogę.

Dobrze wiedziała, że gdyby zaczęła teraz opowiadać o dziadku, załamałaby się zupełnie i ostatecznie rozpłakałaby się w ramionach Ryana, czego strasznie w tej chwili pragnęła. Na to jednak nie pozwalała jej duma.

– Powiedzmy, że mam alergię na kraby – wyjąkała z trudem. – Albo że na ich widok odzyskuję zdrowy rozsądek.

– Delikatnie odsunęła rękę Ryana. – Dziękuję za kąpiel i za kolację. I za Cathy. Dobranoc.

Spoglądał na nią zamyślony, a potem skrzywił usta.

– Pomyślała pani, że musi być lojalna wobec swojego chłopaka, prawda?

Po raz nie wiadomo który Rose poczuła rumieńce na policzkach.

– Prawda – bąknęła. Tak będzie lepiej. Niechże da sobie z nią spokój, a ona będzie mogła nareszcie opuścić jacht. – Z moim chłopakiem jemy zawsze kraby, zanim zaczniemy się kochać. To taki stary zwyczaj w Kora Bay.

Jeśli jednak myślała, że uda jej się w ten sposób zrazić Ryana, to się myliła. Zagrodził jej drogę i chwycił mocno za rękę.

– Mówiłem już, że nie zalecam się do pani. Zaprosiłem panią na kolację, bo żal mi było patrzeć, jak…

– Nie chcę żadnego współczucia i nie chcę pańskich krabów – powiedziała ze złością.

– Bo co, nie może ich pani spróbować, żeby zaraz potem nie mieć ochoty na miłość? O co tu chodzi?

– Oczywiście, że mogę… – zaczęła Rose, ale natychmiast zorientowała się, że nie powinna dalej rozwijać tej kwestii.

– Dobranoc, doktorze Connell.

– Chwileczkę. – Rose na próżno usiłowała oswobodzić rękę ze stalowego uścisku. – Tak czy owak, spróbowała już pani kraba, a ja nie chciałbym łamać prastarych obyczajów Kora Bay, Taką już mam zasadę, żeby, jeśli jest to możliwe, nie łamać tradycji.

Znienacka nachylił się i… Dotknięcie jego warg podziałało na Rose jak czarodziejska różdżka. Jej ciało znieruchomiało, a usta rozchyliły się. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Tymczasem w miejsce paraliżu pojawił się płomień. Pocałunek domagał się odpowiedzi, do której była gotowa, ożywiał jej wargi, serce, ożywiał ją całą. Powinna walczyć, powinna uciekać… ale nie potrafiła. Całe ciało przepełniło ciepło, które sprawiło, że nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a wola okazała się bezsilna.

To przydarza się komuś innemu. To ktoś inny jest całowany. To ktoś inny wsunął palce w rude, lekko spłowiałe od słońca włosy. Ktoś inny odpowiadał na dotknięcie warg, ktoś inny jęknął cicho, ktoś inny tulił się do ciała mężczyzny, czyjeś inne uda zaczęły się rozchylać…

Każdy pocałunek kiedyś się jednak kończy, więc gdy Ryan odchylił głowę do tyłu i spojrzał na nią ciepło, tamta inna osoba zniknęła, a jej miejsce zajęła Rose, przed chwilą bliska zapomnienia, a teraz zawstydzona.

Z twarzą pełną cierpienia i oczami pełnymi łez wyrwała się szlochając z objęć Ryana i wybiegła na pokład.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego ranka Rose długo nie wstawała z łóżka. Pod wpływem przeżyć ostatnich dwóch dni czuła się bardziej znużona niż kiedykolwiek w życiu. Sen wprawdzie pierzchnął wraz z nadejściem świtu, ale przymknięte powieki stanowiły chwilowe odcięcie się od całego świata.

Pogrzeb miał się odbyć o dziesiątej; w południe będzie już po wszystkim, pomyślała. Wspomnienia poprzedniego wieczoru nakładały się na żałobne myśli. Zbyt wiele wydarzyło się ostatnio, i na dodatek zbyt szybko. Gdyby spotkała Ryana Connella przy jakiejś innej okazji, nigdy by go do siebie tak blisko nie dopuściła. Po raz pierwszy reagowała na towarzystwo mężczyzny w odmienny niż dotychczas sposób, nie wiedziała jednak, czy nie przyczynia się do tego jej obecny stan ducha, żal po utracie najbliższej osoby i poczucie osamotnienia.

– To ten mój nastrój – oznajmiła sufitowi. – Nic więcej. Pan Ryan Connell nic dla mnie nie znaczy. Po prostu pocałował mnie w chwili, gdy najbardziej potrzebowałam czyjejś czułości, a jeśli i ja go pocałowałam, to ze strachu przed samotnością.

Sama jednak świetnie wiedziała, że to nieprawda, a świadomość ta napawała ją trwogą. Na bliskość Ryana Connella jej dusza i ciało odpowiedziały spazmem rozkoszy i pożądania. Skrzywiła się, nieco zawstydzona. Gdyby tamten pocałunek potrwał odrobinę dłużej… Wyjęła poduszkę spod głowy i schowała w niej twarz, mając nadzieję, że uda się jej zdusić wspomnienie tamtych ust i obejmujących ją ramion. Ono jednak uparcie trwało, jak gdyby utkwiło w najgłębszych zakamarkach jej duszy. I nagle wybuchnęła płaczem.

– Dziadku, dziadku – chlipała cicho. – Proszę, powiedz mi, co mam zrobić?

Tak naprawdę nie było to pytanie, dobrze bowiem wiedziała, jak zabrzmiałaby odpowiedź.

„On nie jest dla ciebie, kochanie. To wielkie panisko z miasta. Ma pieniądze, ma władzę, może mieć kobiet bez liku, i między nimi przebierać. Jak myślisz, czego taki człowiek może chcieć od dziewczyny takiej jak ty? Miej swój honor, trzymaj się od niego z daleka”.

– Tak zrobię, dziadku, właśnie tak zrobię – przyrzekła niewyraźnym cieniom za oknem. Podjęła decyzję, ale zamiast spokoju czuła gorycz i żal.

Wstała o dziewiątej i szybko się ubrała. Włożyła na siebie kostium, który kupiła na wyprzedaży i który służył jej podczas wszystkich uroczystości ślubnych i pogrzebowych. Zmarszczyła brwi, widząc, jaki jest już znoszony i niemodny, w tej samej chwili jednak pomyślała, że dziadek i tak najchętniej zobaczyłby ją w szortach i na bosaka. Zawsze kręcił nosem na jej spódnice i sukienki. „Spodnie to najpraktyczniejsza rzecz”, powtarzał. „Co ci po tych kieckach na łódce? Jedną ręką ciągle będziesz musiała je przytrzymywać”. Chociaż jednak dziadek by tego chciał, mieszkańcy miasteczka zgorszyliby się, widząc ją na cmentarzu w sportowym stroju.

Czesała właśnie włosy, których dzisiaj nie miała zamiaru związywać, ponieważ dziadek lubił ich widok na wietrze, gdy usłyszała, że pod dom podjeżdża samochód. Podeszła do drzwi, pewna, że to przedsiębiorca pogrzebowy, który obiecał zabrać ją do auta mającego jechać tuż za karawanem, tymczasem na ganku zobaczyła rozwścieczonego Ryana Connella.

– Czy wie pani może, która godzina? – zapytał ze złowieszczą uprzejmością.

– Tttak – wyjąkała. – Jest… – zerknęła na zegarek – prawie dziesiąta.

– Prawie dziesiąta – powtórzył i pokiwał głową. – Prawie dziesiąta, ale pani dopiero raczyła się obudzić, tak?

– Chyba nie powinno to pana obchodzić, kiedy się kładę, a kiedy wstaję – odparła niechętnie. – Można wiedzieć, co pana do mnie sprowadza?

– Odbieram pani prawa do cumowania przy moim pomoście – rzucił ostro. – Powiedziałem, że mogę się zgodzić na zacumowanie pani łodzi, jeśli turyści nie będą wchodzić mi w paradę, tymczasem już drugi raz cała ich gromada tłoczy się u burty „Mandałi”, bo pani nie chciało się w porę wstać.

– To nie tak… – zaczęła Rose, ale nie pozwolił jej dokończyć.

– No proszę, „to nie tak”, tymczasem dwa kolejne ranki spóźnia się pani do pracy, a ja muszę opędzać się od ciekawskich. A może… – Ryan zmarszczył brwi – może dzisiaj postanowiła pani trochę zaszaleć i stąd ten odświętny strój?