– Wrócę do domu. Spacer chyba dobrze mi zrobi. – Podniosła wzrok i usiłowała powstrzymać łzy. – Dziękuję… Bardzo mi… pomogłeś.
Ryan wpatrywał się w nią z uwagą.
– Lubię być pomocny. A co z popołudniem, pani doktor? Czy zamierzasz obwieźć po rzece następnych turystów?
Rose pokręciła głową i usiłowała się uśmiechnąć.
– Dzisiaj poszłoby mi chyba jeszcze gorzej z wyszukiwaniem krokodyli.
– W takim razie – oznajmił – obejrzymy rafy koralowe.
– Co takiego?
– Nigdy nie słyszałaś o rafach koralowych? – spytał żartobliwie. – Słyszałem, że stąd jest do nich kwadrans drogi.
Rose poczuła w głowie pustkę.
– Chyba tak – odrzekła niepewnie. – Zdaje się.
– No to jedźmy. Jeśli będziemy potrzebni, wezwą nas przez radio.
– Doktorze Connell… – zaczęła.
– Mam na imię Ryan – przerwał jej z irytacją.
– Ryanie – powtórzyła i wzięła głęboki oddech. – Bardzo wiele już dla mnie dzisiaj zrobiłeś i nie musisz zmuszać się do niczego więcej. Naprawdę poradzę sobie już sama.
– Mówiłem ci już, że bardzo rzadko robię coś z przymusu. Mam wprawdzie mapy okolicy, ale miejscowi mówią, że dno jest bardzo zdradzieckie i dlatego lepiej, żebym popłynął do raf z kimś, kto zna te wody. A wydaje mi się, że znasz tutejsze skały jak własną kieszeń, prawda?
Rose uśmiechnęła się melancholijnie: wiele godzin i dni spędziła z dziadkiem pośród raf koralowych, które okalały Kora Bay.
– A więc załatwione. I żadnych sprzeciwów. Najpierw ja wyświadczyłem ci przysługę, a teraz proszę o przysługę z twojej strony: bądź przewodniczką po okolicznych morskich skałach. Zgoda?
– Ale…
– Zgoda? – powtórzył z naciskiem, a ona skinęła głową. Łatwiej przyszłoby jej chyba wzbić się w powietrze niż sprzeciwić się temu mężczyźnie.
Do wewnętrznego łańcucha raf jacht dotarł rzeczywiście w niecałe piętnaście minut, ale Ryan wcale nie potrzebował pomocy Rose. Przez zdradliwe wody prowadził „Mandalę” tak pewnie i lekko, jakby znał je od lat. Rose pozostało tylko wyciągnąć się na leżaku i cieszyć pieszczotą wiatru i słońca.
Spod zmrużonych powiek przypatrywała się Ryanowi. Czujny, uważny, stał za sterem z rozwianymi włosami, a wyglądał tak naturalnie, że można by pomyśleć, iż żeglowanie jest jego jedynym zajęciem od najmłodszych lat.
Dlaczego tak się o nią dzisiaj zatroszczył? Powiedział, że niczego nie robi z przymusu, co zatem nim powodowało? Uczynność, współczucie – być może, z drugiej jednak strony dlaczego lekarza, który bardziej niż inni ludzie musi oswoić się z myślą o śmierci, miałby tak poruszyć fakt, iż ktoś utracił bliską osobę? Nie potrafiła rozwikłać tej łamigłówki i pewna mogła być tylko swojej wdzięczności.
Wdzięczności? Zmarszczyła brwi. Patrzyła na włosy Ryana rozwiane na wietrze, na jego okaleczoną dłoń, którą przytrzymywał mapę, na uśmiech, którym przelotnie ją obdarzył, a pod wpływem którego rozlała się po jej ciele fala ciepła. Nie, wdzięczność nie jest właściwym określeniem jej odczuć…
– Według moich wyliczeń powinniśmy być w pobliżu Marley Reef – zawołał. – Mam rację, pani przewodniczko?
W jego głosie było tyle serdeczności, że jeszcze raz zastanowiła się, dlaczego on to wszystko robi. Mniejsza z tym, pomyślała. Nie ma sensu więcej o tym myśleć. Lepiej po prostu rozkoszować się tymi kilkoma ostatnimi chwilami wytchnienia od rachunków bankowych, krokodyli, machinalnie powtarzanych objaśnień dla turystów i wszystkich tych rzeczy, które „wkrótce” trzeba będzie zrobić. Wstała z leżaka i podeszła do steru.
– Jesteśmy tutaj – wskazała palcem punkt na mapie – na pomocnym skraju Marley. Świetne miejsce do nurkowania, gdybyś chciał spróbować. Niedaleko stąd jest mała platforma, do której jedna z agencji przywozi turystów. W piątki nie organizują rejsów, więc możemy przycumować tam twój jacht.
– Wspaniale – uśmiechnął się szeroko. – Z chęcią trochę popływam pod wodą. A ty?
Rose spojrzała z żalem na swoje ubranie. Tak przyjemnie byłoby zanurzyć się w czarowny, podwodny świat… Pokręciła głową, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Ryan uprzedził jej słowa.
– W kabinie jest kilka kompletów do nurkowania. Mam nadzieję, że potrafisz posługiwać się aparatem tlenowym?
– Oczywiście – obruszyła się.
– Nie widzę więc przeszkód – powiedział stanowczo i zaczai pogwizdywać pod nosem. – Gdzie ta platforma?
Czekało ich kilka cudownych godzin. Wystarczyło, by Rose zanurzyła się w krystalicznie czystą wodę, a natychmiast poczuła, jak ulatuje z niej ból, gorycz i zmęczenie ostatnich dni. Podmorska kraina była zupełnie innym światem; nie zakłócały go troski, które zostały na powierzchni.
No i był z nią Ryan. Od czasu choroby dziadka Rose nurkowała rzadko i w samotności, zupełnie już więc zapomniała, jaka to radość pokazywać komuś innemu cuda koralowych jaskiń, przedziwnych ryb i roślin o niezwykłych kształtach. Płynęli wolno, bez wysiłku, a Rose powierzała swe ciało wodzie i tylko od czasu do czasu chwytała dłoń Ryana, aby pokazać mu jakiś kolejny podwodny okaz. Czuła się tak, jakby rafa i całe podwodne królestwo należały tylko do nich.
Kiedy skończył się tlen w butlach, zostawili je na pokładzie jachtu i zaczęli pływać pod powierzchnią wody, uzbroiwszy się w okulary i rurki do oddychania. Rose, zatopiona w myślach, czasami zapominała o obecności towarzysza, ale ilekroć dostrzegała go w pobliżu, natychmiast orientowała się, że w istocie ciągle jest obecny gdzieś na krańcach jej świadomości, dzięki czemu ani na chwilę nie ogarniał jej smutek samotności. To tylko chwilowa iluzja, powtarzała sobie, ale dzięki niej łatwiej mi będzie powrócić do twardej rzeczywistości.
Wreszcie miała już dosyć pływania. Wydostała się na platformę do nurkowania i położyła na słońcu, podczas gdy Ryan pozostał w wodzie. Gdy nie mogła już wytrzymać skwaru, schroniła się pod płócienny daszek na pokładzie i nie wiadomo kiedy zasnęła.
Nagle ocknęła się i zobaczyła, że Ryan, który zdążył już się przebrać, stoi nad nią, trzymając w rękach dwie oszronione od zimna szklanki z napojami. Postukiwały w nich kostki lodu.
– Gdzie… co… – zaczęła, nie mogąc zebrać myśli.
– Pozwoliłbym ci spać aż do wieczora – powiedział z uśmiechem – ale teraz nieodzownie potrzebny mi pilot. W dzień mogłem sobie poradzić, ale o zmierzchu nie pójdzie tak łatwo.
– A masz echosondę? – upewniła się Rose.
– Mam. – Podał jej drinka i przysiadł na składanym, płóciennym fotelu. – Może uchroniłaby mnie przed pójściem na dno, ale nawet z nią czułbym się samotny.
– Poprowadzę cię z powrotem jak po sznurku – zapewniła. – Robiłam to już setki razy.
– Z dziadkiem?
– Z dziadkiem – potwierdziła, a po jej twarzy przemknął cień.
– To szczęście, że miałaś kogoś takiego jak on – powiedział półgłosem, wpatrzony w roziskrzoną toń morską.
Jego okaleczona twarz nabrała teraz ponurego wyrazu, jakby pod wpływem wspomnień, od których wolałby uciec. Przez chwilę wydawał się bardziej nawet opuszczony niż ona; silny mężczyzna, który zdecydował się na samotność. Może różne są rodzaje samotności, przemknęło jej przez głowę: taka jak jej, narzucona przez śmierć rodziców, a teraz dziadka, i taka jak jego – bardziej z wyboru niż z konieczności.
– A gdzie twój sekretarz?
Rose uświadomiła sobie nagle, że przez cały dzień nie widziała Roya.
– Ma wolny dzień, podobnie jak ja. Nieczęsto to się zdarza, a od poniedziałku czeka nas ciężka praca.