– Mnie też było bardzo miło – odrzekł Ryan z delikatną ironią w głosie. Ogarnął ją spojrzeniem, a potem spytał: – Pomóc ci może przy zabiegach?
– Nie, nie. Na pewno nie ma nic poważnego. Sam mówiłeś, że chciałbyś mieć wolne do poniedziałku, a ja już i tak zabrałam ci wiele czasu.
– To dobry strój do przyjmowania pacjentów, ale trochę za mało upaprany smarem jak na polowanie na krokodyle. Pod przystanią zaparkowałem wynajęty samochód. Może podwieźć cię do domu?
– Nie. – Podniosła do góry rękę, jak gdyby chcąc się przed nim obronić. – Wszystkie potrzebne rzeczy mam w punkcie sanitarnym.
– To może przyjdziesz wieczorem na kolację? – powiedział Ryan, a na widok spłoszonego wzroku Rose dodał: – Musimy omówić parę spraw, a poza tym ja i Roy będziemy zadowoleni, kiedy ktoś nam będzie towarzyszył. Prawda, Roy?
Roy pokiwał głową z entuzjazmem.
– To jak? – nalegał Ryan.
Rose wbiła wzrok w ziemię i pokręciła głową. Jak on może tak zwyczajnie zapraszać ją na kolację po tym wszystkim, co między nimi zaszło? Przez ten okres, który dzieli ich od podjęcia wspólnej pracy w szpitalu, musi wykuć sobie zbroję ochronną, gdyż teraz jest zupełnie bezbronna, – Nie mogę – odparła. – Muszę coś załatwić.
– W razie jakichś kłopotów, daj mi znać. Z chęcią pomogę – oświadczył Ryan.
Układny dobry znajomy, pomyślała Rose. Było to dla niej jednocześnie za dużo i za mało.
– Będę pamiętać o tej propozycji – powiedziała cicho. – A na razie żegnam, doktorze Connell. Do widzenia.
Poczekalnia była zatłoczona i Rose w duchu ciężko westchnęła. Większość pacjentek stanowiły kobiety, którym prawdę powiedziawszy nic poważnego nie dolegało i wcale nie musiały przychodzić po poradę. Rose szybko zorientowała się, że przyszły tu po prostu poplotkować.
Bardzo przystojny ten nowy lekarz, prawda? Ma wprawdzie nieładne blizny, ale dzięki temu jest nawet bardziej… interesujący. Rose bardzo szybko się z nim zaprzyjaźniła, więc czy może znała go wcześniej? A skąd są te blizny? Nie wie? Niemożliwe, przecież oboje wyglądają jak para dobrych znajomych! Bardzo dobrze, że miała go przy sobie podczas pogrzebu; dziadek byłby zachwycony, widząc u jej boku tak przystojnego mężczyznę. I zaraz po ceremonii zabrał ją na pokład „Mandali”, a do portu wrócili dopiero dziś rano. No cóż…
Po wyjściu ostatniej „pacjentki” Rose czuła taką wściekłość, że miała ochotę natychmiast wsiąść do autobusu do Brisbane i raz na zawsze zostawić za sobą Kora Bay, jej rozplotkowanych mieszkańców i wszystko, co łączyło się z tym miasteczkiem.
Pierwsza wycieczka na krokodyle rozpoczęła się zatem ze sporym opóźnieniem, podobnie było z popołudniową. Na dodatek jej umysł pracował na zwolnionych obrotach. Nie mogła się uwolnić od uporczywych wspomnień wczorajszej nocy, które jakby sprzysięgły się, że nie opuszczą jej podczas całego dnia. Na szczęście krokodyle tym razem okazały się łaskawe, tak że nawet bez pomocy Rose turyści pokazywali je sobie, pokrzykując radośnie i filmując z zapamiętaniem.
Kiedy przybijała do pomostu, na „Mandali” nie widać było żywego ducha. Pospiesznie zjadła kilka krakersów i wypłynęła na rzekę z następną grupą turystów.
Także wieczorem jacht Ryana był pusty, a w punkcie medycznym czekała na Rose równie pokaźna gromadka pacjentek spragnionych głównie rozmowy, W odruchu rozpaczy chciała już od progu zaaplikować każdej ciekawskiej serię bolesnych zastrzyków. Wreszcie jednak wszystko się skończyło i teraz czekała ją jedynie smutna droga do domu. Na postoju czekało co prawda kilka taksówek, lecz Rose, mimo że nie miała najmniejszej ochoty na długi marsz, nie mogła sobie pozwolić na tego rodzaju luksusy. Wkrótce trzeba będzie porozmawiać z agentem o sprzedaży łodzi.
Domek wydał się jej jeszcze bardziej zarośnięty niż przed dwoma dniami. Z ciężkim westchnieniem otworzyła drzwi i na podłodze w holu zobaczyła stos kopert. Sądząc po przezroczystych okienkach, w większości były to rachunki. Cisza w domu była przytłaczająca. Nikt nie witał jej okrzykiem, nikt nie wyciągał do niej rąk, aby przytulić na powitanie.
Rachunki mogą poczekać. Bardziej z rozsądku niż z głodu Rose przyrządziła sobie kilka grzanek, potem zaparzyła kawę i dopiero wtedy udała się na werandę, żeby obejrzeć korespondencję.
Z pewnym wahaniem usiadła w bujanym fotelu; wiedziała, że jeśli przełamie pierwsze opory, zaprzyjaźni się w końcu z fotelem tak ukochanym przez dziadka. Otworzyła pierwszą kopertę, ale już po kilku słowach ręka sięgająca po filiżankę z kawą zastygła w powietrzu.
Szanowna Pani!
Jak dobrze Pani zapewne wiadomo, Zarząd Portu w Kora Bay chce ograniczyć działalność małych, nieprofesjonalnych firm turystycznych, chociaż na szczególne względy liczyć mogli dawni mieszkańcy, do których zaliczał się Pani dziadek, pan Tim O’Meara.
Umowa na prowadzenie rejsów wycieczkowych opiewa na jego i tylko jego nazwisko. W zaistniałej sytuacji, po śmierci kontrahenta, nie planuje się przedłużenia umowy i w związku z tym oczekuję, że natychmiast zawiesi Pani swoją działalność. Do niniejszego listu dołączam czek na kwotę stanowiącą równowartość tej części opłaty za cumowanie łodzi przy pomoście, która nie zostanie wykorzystana w związku z wygaśnięciem umowy.
Chcę również zauważyć] że z racji podjęcia w KoraBay praktyki lekarskiej przez doktora Ryana Connella, Pani zatrudnienie w punkcie medycznym wygasa w najbliższy poniedziałek Proszę przyjąć wyrazy szczerego współczucia z racji śmierci Pani dziadka.
Łączę wyrazy szacunku,
Roger Bain.
Rose zastygła w bezruchu. Przez dobre dziesięć minut wpatrywała się w kartkę papieru, a zapomniana kawa stygła na blacie stolika.
Dobrze wiedziała, że nie warto szperać w papierach.
Wkrótce po powrocie do Kora Bay chciała przepisać umowę na siebie, skoro dziadek nie mógł realizować jej postanowień, ale Roger Bain oświadczył, że nie warto sporządzać od nowa dokumentów w sytuacji, gdy chodzi tylko o formalność. Teraz ta „formalność” przybrała postać bardzo określonych konsekwencji.
A zatem… A zatem koniec z rejsami. Może sprzedać łódź, ale nie firmę, której właśnie została pozbawiona. Nie miała też żadnych złudzeń, ile może dostać za łódź, jeśli w ogóle uda się ją sprzedać. Zerknęła na czek. Suma była żałośnie niska. Nie wystarczy jej na życie do czasu rozpoczęcia pracy w szpitalu.
– Muszę znaleźć jakąś pracę – szepnęła. – Muszę jakoś przetrwać tych… ile? Sześć tygodni? Tak chyba mówił Ryan.
Sześć tygodni, może więcej. Rose sądziła, że przekształcenie starej rudery w budynek szpitalny zajmie raczej sześć miesięcy. A jeszcze opłaty za pogrzeb. A jeszcze rachunki w kopertach, które czekają na stoliku.
Po raz kolejny zerknęła na list. „Oczekuję, że natychmiast zawiesi Pani swoją działalność. „ Dobrze wiedziała, jak Roger to sobie umyślił. Nazajutrz była niedziela i Bain z najwyższą rozkoszą pewnie wyobrażał sobie, jak na oczach zgromadzonego tłumu służba portowa odholowuje „Krokodylka” z zajmowanego bezprawnie miejsca przy pomoście. Przynajmniej tę przyjemność mu odbierze.
Poza obrębem portu znajdowała się stara przystań, podupadła już i używana tylko przez świątecznych wędkarzy. Rose mogłaby jeszcze dzisiaj przeprowadzić tam swą łódź, tylko co potem? Może porozmawiać z Ryanem?
– Pan Ryan Connell nie ma z tym nic wspólnego – oznajmiła deskom werandy. – Nie potrzebuję jego łaski.
Spojrzała na sumę wypisaną na czeku, która nie wystarczała nawet na pokrycie kosztów pogrzebu, i poczuła się najsamotniejszą osobą na świecie. Miała tylko Ryana, a to znaczyło, że nie miała nikogo.