– Żadnych próśb – mruknęła przez zaciśnięte zęby. Może najlepiej po prostu stąd wyjechać? Jest październik, pora, kiedy w Brisbane zaczynają się staże. Przy odrobinie szczęścia mogłaby już za kilka dni mieć pracę w szpitalu.
Podniosła się i weszła do domu. Niewiele da się zrobić, ale może przynajmniej przeprowadzić łódź. Powinna czuć z tego powodu żal, ale nie czuła nic. Dziś rano przez moment wierzyła, że jej marzenia się spełnią, teraz zaś pozostała jej tylko drętwa obojętność.
Było już prawie ciemno, kiedy dotarła rowerem na przystań. Kawiarniane ogródki przy nadmorskim bulwarze zapełniały się powoli roześmianymi turystami, którzy przychodzili tu na wieczorny posiłek.
Zapowiadał się piękny wieczór; księżyc był w pełni i od strony zatoki wiał lekki wiatr; w powietrzu unosiły się zapachy morza i nadmorskiej roślinności. W każdy inny dzień wchłaniałaby te aromaty i radowała się pięknem chwili, ale ten wieczór był inny.
Szkoda, że nie mogę wyjechać już jutro, pomyślała. Albo dzisiaj, natychmiast. Myśl o jutrzejszej rozmowie z urzędnikiem w banku, agentem nieruchomości i pośrednikiem w sprzedaży łodzi przyprawiała ją o mdłości.
Na pokładzie „Mandali” było ciemno i przynajmniej to stanowiło jakąś ulgę. Nie potrafiłaby teraz odpowiadać na pytania Ryana, a Roger Bain z całą pewnością rozwieje wszystkie wątpliwości, jakie zrodzić się mogą w duszy doktora Connella, gdy zobaczy, że przy pomoście nie ma jej „Krokodylka”. A czy w ogóle będzie miał jakieś wątpliwości? Czy w ogóle cokolwiek zauważy?
Z pewnością zupełnie się tym nie zainteresuje, zapewniła samą siebie, zdejmując tablicę informującą o rejsach i wnosząc ją na pokład „Krokodylka”, A zresztą, co to ma za znaczenie? Wróciła po rower; przyda jej się w drodze powrotnej ze starej przystani do domu.
– Wybierasz się rowerem na rafy? – usłyszała spokojny głos.
Podskoczyła jak oparzona; na ciemnym pokładzie „Mandali” stał z pewnością Ryan, choć w mroku widziała jedynie jego sylwetkę. Trudno było jednak nie poznać jego głosu.
Stała przez dobrą minutę, usiłując znaleźć jakieś wiarygodne wyjaśnienie. W końcu jednak po prostu pokręciła głową i wniosła rower na łódź. Chciała włączyć silnik, ale ku jej zdziwieniu i rozpaczy ręce trzęsły się jej tak, że kluczyk wypadł z nich na podłogę. Schyliła się, ale Ryan był szybszy. Wyprostowali się oboje, on zaś podniósł do góry rękę z metalową blaszką i zapytał:
– Czy to o te właśnie nie cierpiące zwłoki sprawy chodziło? Rejs przy świetle księżyca z rowerem dla towarzystwa?
– Tak – odparła Rose, przygryzając wargi. – Z rowerem dla towarzystwa. A teraz proszę o klucz.
Wpatrywał się w nią z namysłem.
– Ale po co rower? – zapytał w końcu.
– Mniejsza z tym. – Znowu była bliska płaczu. – Doktorze Connell, proszę…
– Co się znowu stało? – Ryan stanął o krok od niej i mocno nią potrząsnął. – Rose, proszę, powiedz mi.
– Nie, nie. – Bezskutecznie usiłowała się mu wyrwać. – Nie nazywaj mnie Rose. My już nie… Proszę mnie puścić, bardzo się spieszę.
– A co takiego pilnego masz do załatwienia o tej porze?
– To nie pana sprawa, doktorze Connell. Starał się pan być bardzo miły… – Łzy nie pozwoliły jej dokończyć zdania.
– Starał się? – zapytał z niedowierzaniem, zaciskając palce na jej ramionach. – Ile razy mam ci powtarzać, że niczego nie robię z przymusu?
– Tak? To dlaczego to wszystko? – Rose nie panowała już nad sobą, – Najpierw piękne obietnice, czułości, a potem… Tak jak gdybyśmy byli tylko znajomymi z biura. Ale tamta noc zdarzyła się tylko dlatego, że czułam się strasznie samotna, inaczej nie pozwoliłabym się nawet dotknąć! A może… A może na tym właśnie polega pańska sztuka uwodzenia, doktorze Connell? Wykorzystuje pan u kobiet chwile rozpaczy i przygnębienia?
Zapadła tak długa chwila milczenia, że Rose zaczęła dygotać. Oparła się o barierkę, żeby nie upaść, niewiele to jednak pomogło. Przez łzy słabo – widziała Ryana, czuła jednak, że on aż się trzęsie ze złości. Na oślep wyciągnęła rękę i poczuła zimny dotyk klucza. Odwróciła się, jakimś cudem udało jej się trafić do stacyjki i niemal natychmiast zaterkotał silnik.
– Jeśli to już wszystko, doktorze Connell, to proszę zejść z mojej łodzi – rzuciła przez ramię.
Ryan dalej stał w milczeniu, ona zaś miała ochotę uciec na drugi koniec świata. Przypomniała sobie nagle, że przecież nie zdjęła jeszcze cum, więc będzie musiała przejść koło niego, znowu poczuć jego bliskość, dostrzec plamę blizny na twarzy, blask oczu…
Gwałtownie odwróciła się, przemknęła szybko koło Ryana i wskoczyła na pomost.
– Idź! – zawołała z rozpaczą. – Dziękuję panu za wczorajszy wieczór, ale wszystko skończone. Przemyślałam pańską ofertę pracy i rezygnuję z niej. Koniec marzeń, muszę znowu być dorosła. A teraz daj mi spokój i zostaw mnie wreszcie samą…
– Wcale nie chcesz, żeby zostawić cię samą – powiedział Ryan, podnosząc głos, aby przekrzyczeć hałas silnika.
– Dość już! – Rose zakryła uszy rękami. – Dosyć! Jeśli kochaliśmy się wczoraj, to tylko dlatego…
Urwała w pół słowa, gdyż nagle spostrzegła, że nie jest na pomoście sama. Kilku turystów opuściło kawiarnię i zatrzymało się tuż obok.
– To prywatna przystań! – zawołała Rose.
– Nie przejmuj się nami, kochanie – odrzekł starszy mężczyzna i mocniej przyciągnął do siebie swą towarzyszkę. – Ja i moja żona mamy trzy córki i przyzwyczailiśmy się do kłótni między zakochanymi. Moja żona właśnie mówiła, że ma wrażenie, jak byśmy wrócili do domu…
Twarz Rose spłonęła rumieńcem. Odwróciła się w stronę Ryana i powiedziała cicho:
– Robi pan ze mnie publiczne pośmiewisko. Proszę natychmiast zejść z mojej łodzi!
– Pośmiewisko? – zaoponował Ryan. – Czy to ja krzyczę histerycznie na cały port, czy to ja urządzam sceny?
– Mówię po raz ostatni! Proszę zejść z mojej łodzi!
– Na pana miejscu posłuchałbym, młody człowieku – doradził z pomostu turysta – inaczej bowiem ta młoda dama dostanie apopleksji.
– Ta pani udziela tutaj pierwszej pomocy – odezwał się następny głos – a ten pan to nowy lekarz. Czyż nie piękna z nich para?
Grono słuchaczy się powiększało. Rozwścieczona Rose dostrzegła, że Ryan leciutko się uśmiechnął, porozumiewawczo mrugnął do leciwego doradcy, a potem jednym susem znalazł się na pomoście i wyjął jej z rąk cumę.
– Proszę wsiadać, pani doktor. Proszę wsiadać, pojeździć sobie trochę na rowerze przy blasku księżyca, a kiedy pani wróci, dokończymy rozmowę.
– Nie ma czego kończyć – żachnęła się Rose.
– Niechże się pani wreszcie zajmie sterem. Ja tymczasem zwolnię linę dziobową.
– Dziękuję – powiedziała cicho i powoli zeszła na pokład. Za chwilę odbije od brzegu, zostawi za sobą przystań, „Mandalę”, wszystkie wspomnienia i Ryaa Connell będzie już odtąd tylko słodko-gorzkim snem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Poranne przyjęcia w punkcie medycznym, jak zwykle w niedzielę, nie zabrały Rose dużo czasu. Takiego dnia ludziom nie chciało się nie tylko chorować, ale i plotkować. Nazajutrz zaś wszystkie obowiązki przejmie Ryan. Gabinet na „Mandali” był znacznie lepiej wyposażony niż jej punkt, a kiedy jeszcze na wzgórzu pod miastem otworzy swe podwoje szpital… Cóż, nikt chyba nie zatęskni za Rose, łącznie z Ryanem Connellem. Bez trudu znajdzie sobie do pomocy innego lekarza, a miasteczko wkrótce zacznie czerpać korzyści z nowo powstałej kliniki. Tylko brak stałej, fachowej opieki lekarskiej stał dotąd na przeszkodzie temu, by Kora Bay wykorzystała wszystkie atuty swego wspaniałego położenia. A Roger Bain zatroszczy się już o właściwą reklamę…