Выбрать главу

Nie mając dziś na głowie turystów, Rose odwiedziła bank, prawnika i agenta nieruchomości, w Kora Bay bowiem, miejscowości mającej status letniska, firmy takie funkcjonowały także podczas weekendów. Rose miała nadzieję, że uda się jej załatwić wszystko w jedno popołudnie. Każdy następny spędzony tutaj dzień byłby dla niej udręką.

Sama przed sobą musiała przyznać, że nie chodzi jej tylko o Kora Bay. Jak najprędzej chciała się też oddalić od Ryana Connella, gdyż jego obecność sprawiała, że przestawała nad sobą panować, nie potrafiąc przeciwstawić się tej drugiej, dziwnej istocie, która – jak się okazało – skrycie w niej mieszkała.

Cóż to za idiotyzm, myślała, zmierzając do kancelarii prawnika. Kto to widział, żeby wpadać w taką furię jak wczoraj? Zachowała się jak dziewczątko, które przeżywa pierwszy zawód miłosny. Zadurzyła się jak nastolatka, zaślepiona zmysłowym magnetyzmem, którym promieniował ten człowiek. I pomyśleć, że wiedziała o nim tylko tyle, iż jest sprawnym lekarzem. Nic więcej!

– W każdym porcie ma na pewno jedną żonę i trzy narzeczone – rzuciła z przekąsem, ale mimowolnie słowa te wypowiedziała chyba głośno, albowiem porządkująca towar przed sklepem sprzedawczyni wyprostowała się i spojrzała na nią ze zdziwieniem. Trudno, i tak wszyscy w Kora Bay uważają ją za wariatkę. Szacowne matrony ostatecznie zwyciężyły. Rose O’Meara musi skapitulować.

Gdy pod wieczór wracała do domu, musiała przyznać, że dzień, chociaż smutny, był zarazem pomyślny. Prawnik zadba o wypełnienie testamentu dziadka, agent zajmie się sprzedażą domku i „Krokodylka”, którym do tego czasu obiecał się zaopiekować jeden z miejscowych rybaków. Zdołała także wynająć chłopca do opieki nad ogródkiem wokół domu, a w końcu zamknęła punkt medyczny i oddała klucze w administracji portu. Teraz pozostawało już tylko się spakować i ruszać do Brisbane.

Spakować się… W domu Rose chodziła z kąta w kąt i nie wiedziała, od czego zacząć. Gdziekolwiek spojrzała, wszędzie napotykała pamiątki z przeszłości. Ściągnęła z szafy walizkę, wytarła ją z kurzu, otworzyła i… zesztywniała na odgłos pukania do drzwi.

– To pewnie chłopak do ogródka – mruknęła. Umówiła się z nim, że wpadnie jeszcze dzisiaj i zobaczy, co trzeba zrobić.

Kiedy otworzyła drzwi, w pierwszym odruchu chciała zatrzasnąć je z powrotem. Za progiem stał Ryan Connell.

– Skończyłaś pakowanie? – spytał uprzejmie. Rose na wszelki wypadek oparła się o framugę.

– Co… Nie rozumiem.

– Skończyłaś pakowanie? Jedziesz do Brisbane?

– Nie… Tak. Skąd wiesz? Skąd… pan wie?

– Zaniepokoiłem się, kiedy twoja łódź nie wróciła wczoraj do przystani. Potem przypomniałem sobie o rowerze, bo tak naprawdę nie bardzo wierzyłem, że chcesz tylko pojeździć sobie po rafach. Wsiadłem więc w samochód i objechałem zatokę, aż wreszcie odnalazłem twoją łódź przy starej przystani. Nie trzeba wielkiej inteligencji, żeby odgadnąć, że za twoim zniknięciem stoi Roger Bain. Dziś rano poszedłem do niego…

– Roger Bain nic nie wie o moim wyjeździe do Brisbane. Nie zważając na gest protestu, Ryan minął ją w progu i wszedł do środka.

– Wystarczyło mi to, co powiedział. Więc tak po prostu pozbawił cię pracy, hę? – Ryan wyjrzał przez okno wychodzące na ocean i gwizdnął z podziwu. – Piękny widok.

– Nikt pana nie zapraszał do środka. Proszę wyjść!

– Ani mi się śni – oznajmił Ryan. – Rose, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka w Brisbane?

Poczuła się nagle zbita z tropu.

– Poszukam pracy. Chyba nie będzie z tym kłopotów?

– Wydaje ci się, że tak prosto z ulicy wejdziesz do jakiegoś szpitala, a oni będą tam na ciebie czekać?

– To znajdę sobie inne zajęcie – mruknęła Rose. – Tutaj nie mam już czego szukać.

– Tutaj możesz się zająć medycyną.

– Dopiero za sześć tygodni, a nie zdziwiłabym się, gdyby za sześć miesięcy.

– Głupstwa gadasz – obruszył się i chwycił ją za nadgarstek. – Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?

Rose usiłowała wyszarpnąć dłoń, ale Ryan ścisnął jej rękę mocniej.

– Co tu jest do mówienia? – szepnęła. – Sam zgadłeś, że jadę do Brisbane i że muszę tam znaleźć pracę. Tutaj nikt mnie nie zatrudni. Nie mam wyboru.

– Nie masz już ani centa?

– To nie twoja sprawa.

– Rose, dobrze wiesz, że poruszę niebo i ziemię, a się dowiem. Lepiej sama mi powiedz.

Westchnęła ciężko. W saloniku na samym wierzchu leżały jej rachunki i za późno było, żeby je schować.

– Bank udzielił mi pożyczki na dwieście dolarów, które pokryją koszty pogrzebu, a resztę będę miała na podróż. Pieniądze ze sprzedaży domku pójdą na spłacenie dotychczasowych kredytów i procentów.

– Aż tak źle?

– Musiałam pielęgnować dziadka.

– Trzeba go było umieścić w domu starców.

– Nie! – Bardziej krzyknęła to niż powiedziała. Patrzył na nią przez długą chwilę, potem pokiwał głową i zapytał:

– I co zamierzasz zrobić?

– Dobrze wiesz. Jadę do Brisbane.

– Nie ma mowy. Umrzesz tam z głodu. Sto dolarów, czy ile tam ci zostanie, starczy raptem na bilet autobusowy i kilka noclegów.

– Ale…

– Wiem, wiem – powiedział zmęczonym głosem. – Musisz mieć pracę. A więc będziesz ją miała, lecz tutaj.

– Słuchaj…

Ryan podniósł do góry rękę.

– Nie robię tego z łaski ani w ramach przeprosin za tamtą noc, choć naprawdę bardzo mi z tego powodu przykro. Chyba oboje wtedy zwariowaliśmy. Rose, musisz pogodzić się z tym, że nie mogę się wiązać z żadną kobietą. Po prostu nie mogę.

– Rozumiem. Nie rób sobie wyrzutów.

– A teraz postaraj się, żeby chociaż przez chwilę twoja duma nie zagłuszała zdrowego rozsądku. Jak mówiłem, widziałem się dzisiaj z Rogerem Bainem i powiedziałem mu parę słów do słuchu, ale to zupełnie inna sprawa. Najważniejsze jest to, że chcę jak najszybciej uruchomić szpital i potrzebuję kogoś do pomocy. Ja zajmę się stroną medyczną, a ty weźmiesz na siebie wszystkie problemy organizacyjne.

– Ale…

– Choć raz daj sobie spokój z tym swoim „ale” i zechciej mnie wysłuchać. Będziesz musiała pojechać do Batarry i innych miejscowości, w których są szpitale, żeby się wszystkiemu przyjrzeć. Zajmiesz się także skompletowaniem personelu. Roy i tak będzie miał dużo rzeczy na głowie, a poza tym znasz tu ludzi i dlatego z wieloma sprawami poradzisz sobie lepiej niż on.

– Ty… chcesz dać mi pracę?

– Tak. A kiedy będziemy mieli odpowiednią liczbę pacjentów, podejmiesz praktykę lekarską. To nie jest jałmużna, pani doktor, lecz umowa. Myślę, że powinnaś się zgodzić.

Rose zamyśliła się. Nie ulegało wątpliwości, że Ryan nie ofiarowuje jej jałmużny. To szaleństwo, mówiło jej serce, lecz rozum na to odpowiadał, że w tym wszystkim jest sens. Cudownie będzie zająć się wyposażeniem szpitala od podstaw.

A Ryan rzeczywiście będzie miał teraz mnóstwo roboty. Po zamknięciu punktu medycznego w miasteczku zwalą się na niego wszystkie przypadki – od wrośniętego paznokcia po bezsenność – i niewątpliwie będzie potrzebował kogoś do pomocy, zwłaszcza że, jak podejrzewała, ludzie wkrótce w ogóle przestaną jeździć do Batarry.

Dobrze, zostanie tutaj i będzie mu pomagać. Ale czy może mieć nadzieję, że znowu pojawi się między nimi jakaś iskra? Co musiałoby się stać, aby jej gorycz przemieniła się w spokój?