Выбрать главу

– Tak, mam łódź i właśnie tutaj powinna cumować. Nie ma pan najmniejszego prawa…

– Ależ wprost przeciwnie – przerwał jej. – Mam prawo. – Zdrową ręką sięgnął do kieszonki koszuli i wyciągnął złożony kawałek papieru. – Mam prawo do wszystkich czterech miejsc przy tej przystani, W Kora Bay nie przyjmuje ani jeden lekarz, więc zarząd portu zgodził się, żebym udzielał tutaj porad. Wniosłem wszystkie konieczne opłaty.

– Ja też zapłaciłam… – wykrzyknęła Rose z oburzeniem, ale już w trakcie wypowiadania tych słów zrozumiała, co się stało. Zarząd portu… Zacisnęła pięści ze złością i przez zaciśnięte zęby mruknęła: – Roger!

– Przepraszam? – Nieznajomy był najwyraźniej stropiony.

To na pewno sprawka Rogera, ale jak śmiał? Zrobiła dwa gniewne kroki w kierunku trapu, który z pokładu prowadził na pomost, ale mężczyzna był szybszy. Poczuła na ramieniu mocną dłoń i chcąc nie chcąc stanęła.

– Proszę mnie puścić – poprosiła i oswobodziła ramię. To wina Rogera Baina, szefa portu, który marzył tylko o tym, żeby nareszcie mieć tutaj punkt medyczny, inaczej bowiem, jego zdaniem, najpoważniejsze biura turystyczne będą ich uparcie omijać. „Wodne ambulatorium”! Roger był gotów na wszystko dla takiego celu.

– Proszę mnie puścić – syknęła, czując, jak dłoń mężczyzny ponownie zaciska się na jej ramieniu.

– Jeśli pozwolę pani teraz odejść, może pani popełnić morderstwo.

– Morderstwo mogę popełnić, jeśli będę zmuszona tu zostać..

– Doprawdy? – Nieznajomy puścił jej ramię, ale nadal blokował dojście do trapu. – Pistolety na dwadzieścia kroków czy też zadusi mnie pani gołymi rękami? – zapytał kpiąco.

– Proszę mnie puścić – powtórzyła.

Potrząsnął powoli głową, a w jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. Ona zaś… Ona zaśnie mogła oderwać wzroku od tych oczu, bezsilna niczym ćma na widok światła lampy.

Po chwili otrząsnęła się i powiedziała chłodno:

– Wdarłam się na pański jacht. – Jej głos brzmiał niepewnie. – Pan ma mi to za złe, a ja też nie chcę przedłużać tej wizyty, więc proszę pozwolić mi odejść.

– Jak się pani nazywa?

– Nie mam zamiaru…

– Nie odejdzie pani stąd, póki się nie dowiem, jak się pani nazywa.

– Nic to pana…

– Znalazła się pani na moim jachcie, a tu obowiązują moje reguły. Więc?

Głęboko odetchnęła i powiedziała z ociąganiem:

– Rose O’Meara.

Zerknął na jej koszulkę i wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

– A, tak. Powinienem się był domyślić. – Wyciągnął do niej prawą rękę i dodał: – Ryan Connell.

Ryan Connell. Lekarz z AKTM. Oczywiście.

– Powinnam może powiedzieć, że miło mi pana poznać – wycedziła przez zaciśnięte zęby – ale po co mam kłamać. A teraz wybaczy pan, ale muszę załatwić jeszcze kilka spraw.

– Rozumiem. Musi pani kogoś zabić.

– Nie mam zamiaru nikogo zabijać.

– Obiecuje pani?

Przyjrzała mu się zaskoczona. Pytanie zabrzmiało dziwnie serio. Patrzył na nią intensywnie i badawczo, jakby chciał dotrzeć do najgłębszych zakamarków jej duszy.

Poczuła się nieswojo i wzruszyła niecierpliwie ramionami. Doszła do wniosku, że ma przed sobą typowego, aroganckiego, bogatego lekarza, z którym rozmowa jest stratą czasu. To Roger Bain pozbawił ją miejsca na przystani i to z Rogerem Bainem musi porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej.

– Obiecuję. A teraz mogę już iść?

Zmarszczył brwi, a Rose odniosła wrażenie, że mężczyzna wcale nie chce się z nią rozstać. W jego oczach jak gdyby mignął wyraz samotności, tak trudnej do pogodzenia z całą postawą. Ale… Ale był bogaty i miał swoją dochodową praktykę, ona zaś miała długi i jeśli nie uda jej się załatwić sprawy z Rogerem, wzbogaci kolumnę bankructw w roczniku statystycznym.

– Idzie pani do Rogera Baina?

– Chyba nie powinno to pana obchodzić.

– Proszę odpowiedzieć.

Przez chwilę szukała właściwych słów, aż w końcu zaczęła sarkastycznie:

– Tak, szanowny panie. Zupełnie jednak nie… Przerwał jej okrzyk z końca przystani. W ich kierunku biegł mężczyzna i wymachiwał rękami.

– Pani doktor!

Rose ze zdumienie rozpoznała Leo Cartera, miejscowego rybaka. Leo nigdy nie biegł, jeśli mógł iść powoli, i nigdy nie szedł, jeśli mógł usiąść. Widocznie stało się coś ważnego.

– Pani doktor! – wykrzyknął ponownie. – Szybko! Zanim Ryan Connell zdążył zareagować, Rose przemknęła po trapie i pobiegła na spotkanie rybaka.

Spotkali się w połowie drogi. Leo chwycił ją za rękę, zawrócił i pociągnął za sobą.

– Dzieciak – wysapał. – Daję słowo, spuściłem go z oka tylko na chwilę.

– Lenny?

Tak miał na imię czteroletni syn Lea.

– Uhm… Nie zauważyłem… On… nie oddycha. Był w wodzie niecałą minutę. Anim się spostrzegł, kiedy wpadł…

Rose nie słuchała już dalej i puściła się biegiem w kierunku kutra Lea.

Chłopiec leżał bezwładnie na pokładzie, a nad nim klęczała matka, która rozpaczliwie usiłowała wtłaczać powietrze ze swych płuc w usta synka, ale roztrzęsiona i zapłakana robiła to bardzo nieudolnie.

– Za późno, Rose – zaszlochała na widok lekarki. – On… Boże, Boże… on nie żyje.

Rose bez słowa zeskoczyła na pokład i chwyciła chłopca w ramiona. Jedną ręką przytrzymała jego bezsilne ciałko, a drugą zaczęła coś robić w ustach, z których po chwili chlusnął strumień morskiej wody.

– Rose! Czy…

Nie było czasu na rozmowy. Rose ułożyła Lenny’ego na pokładzie, otoczyła ustami wargi chłopca i zrobiła głęboki wdech. Poczuła, że ktoś nachyla się nad nią i kątem oka dostrzegła, jak męskie palce chwytają za przegub dziecka.

– Nie ma pulsu – rozległ się znany jej już, stanowczy głos, – Proszę nie przerywać sztucznego oddychania; ja zajmę się masażem serca.

Ryan Connell.

Rose ze wszystkich sił próbowała ożywić zamarłe dziecięce płuca. Lenny, proszę, błagała chłopca niemo. Mały urwis był jedynakiem i gdyby rodzice mieli go utracić…

Wzdragała się przed dokończeniem tej myśli. Słyszała, jak koło niej Ryan Connell rzuca krótkie pytania, a jednocześnie rytmicznie uciska drobną pierś.

– Jak długo był w wodzie?

– Nie… Nie wiem dokładnie – wykrztusił Leo. – Ale nie dłużej niż dwie, trzy minuty.

Nawet okaleczona ręka Ryana pozostała dostatecznie silna, aby podołać koniecznej pracy. Rose wytrwale przekazywała swój oddech Lenny’emu. Proszę, błagam, proszę…

I wtedy drobne wargi delikatnie drgnęły pod jej ustami. To mogło być złudzenie, kątem oka zerknęła więc na Ryana, który znowu sięgnął do przegubu chłopca i twarz mu się lekko rozjaśniła.

– Jest puls – oznajmił zwięźle.

Ucisk męskich rąk odrobinę zelżał. Rose zrobiła jeszcze jeden wydech, a usta chłopca wyraźnie się poruszyły. Zduszony, chrapliwy oddech. I następny.

– Lenny, kochanie… – Jenny Carter porwała syna w objęcia. – Moje dzieciątko…

– Niech leży na boku – ostrzegła Rose – inaczej może się udławić wymiocinami. Trzeba go przenieść do naszego ambulatorium.

– Na jachcie mam potrzebne urządzenia – sprzeciwił się Ryan, a widząc, że Rose chce protestować, zapytał: – Czy jest tam aparat rentgenowski?

– Nie.

– To nie ma o czym mówić. – Ryan wyprostował się. – Zanieście go na mój jacht. Muszę sprawdzić płuca.

I nagle Rose poczuła się zbyteczna. Leo Carter uniósł syna i ruszył za lekarzem, ale zdążył jeszcze rzucić Rose niepewne spojrzenie.