– Może – odparł niezobowiązująco.
– Bardzo się ucieszy z twojej wizyty. Wiem, że to niełatwe, ale ostatnio mało kto go odwiedza. W zeszłym tygodniu miał znowu operację kolana. Lekarze mówią, że może teraz zacznie chodzić…
Vincent… Allan Vincent. Rose wodziła wzrokiem od Caroline do Ryana, ale żadne z nich nie pospieszyło z wyjaśnieniem. Po chwili właścicielka sklepu znowu na nią spojrzała.
– Ryanie, czyż naprawdę trzeba ci przypominać, że nie wystarczy podziwiać kobiety, ale trzeba też im mówić, jak pięknie wyglądają? Czy Rose nie wygląda wspaniale?
Ryan spojrzał na Rose wzrokiem dziwnie nieobecnym.
– Tak – mruknął. – Ona zawsze wygląda wspaniale.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Kim jest Allan Vincent? – spytała Rose, gdy znaleźli się już w taksówce. Nie chciała rozmawiać o strojach, a jeszcze mniej o spotkaniu z autorytetami medycznymi.
– Był kiedyś u mnie zarządcą – mruknął Ryan. – To brat Caroline.
– Jest chory?
– Został poparzony w tym samym pożarze co ja, ale jego obrażenia były znacznie poważniejsze, a na dodatek nogę przygniotła mu spadająca belka. Odwiedzisz go razem ze mną w szpitalu?
– Oczywiście.
Zastali Allana Vincenta w jasnej, przestronnej, znakomicie wyposażonej sali gimnastycznej na parterze ekskluzywnego, prywatnego szpitala. Allan gimnastykował się właśnie na długich, równoległych prętach aluminiowych, licząc w takt cichej muzyki płynącej z głośników pod sufitem. Poderwał głowę do góry, kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi.
Jego twarz wyglądała na świeżo poranioną; wyraźnie zaznaczały się na niej krawędzie wszystkich miejsc, gdzie dokonano przeszczepu skóry. Blizny muszą się zaleczyć, zanim chirurg plastyczny będzie mógł zrobić następny krok, a widać było, że Allana czeka jeszcze niejedna wizyta w sali operacyjnej. Wygląd ran wskazywał jednak na to, że brat Caroline miał szczęście, iż w ogóle przeżył.
– Cześć, Allan – powiedział chłodno Ryan, a Rose była zdziwiona brakiem cieplejszego tonu w jego głosie.
– Cześć, Ryan! – Twarz Allana wykrzywiła się dziwacznie w uśmiechu.
W bocznych drzwiach pojawiła się młoda kobieta w białym fartuchu z identyfikatorem w klapie: „Lyn Spender, fizjoterapeutka”. Pchała przed sobą fotel na kółkach.
– No cóż, panie Vincent, skoro ma pan gości, to na razie damy sobie spokój z ćwiczeniami. – Uśmiechnęła się do Ryana z wyraźną sympatią. – To już dzisiaj drugie podejście.
– Poganiaczka niewolników – mruknął Allan, ale czułość w jego głosie świadczyła o tym, że jest z pielęgniarką zaprzyjaźniony. – Na dzisiaj koniec. Mam już dość.
– Trzeba cierpliwości.
– A jakże, cierpliwości, żeby w ogóle żyć. – Allan ciężko usiadł na fotelu, a pielęgniarka dyskretnie zniknęła. – A to kto? Następczyni Sarah? – spytał, wskazując gestem Rose.
– Miałbyś mi to za złe? – zapytał wyzywająco Ryan, a Rose zmarszczyła brwi w zdumieniu. O co w tym wszystkim chodzi?
Nie spuszczając z niej oczu, Allan umieścił rękami stopy na podnóżkach fotela i mruknął:
– Nie. Dobrze wiesz, że nie.
– Tak, wiem. – Głos Ryana złagodniał. – Zdaje się, że ostatnio masz szczęście. Gdzie spojrzysz, wszędzie lekarze. To jest doktor Rose O’Meara.
– Lekarka? – powiedział przeciągle Allan. – Może by się tu zatrudniła? Jeśli będę musiał dłużej zadawać się z Edem Mathersonem, chyba go uduszę. – Skrzywił się nagle.
– Boli? – spytał Ryan.
– Jak jasna cholera. Czasami myślę, że najlepiej by było przesiedzieć resztę życia w fotelu. Złamania się zrosły, przeszczepy się przyjęły, ale wtedy okazało się, że trzeba operować blizny. Gdyby ktoś powiedział mi o tym wcześniej…
– Człowiek uczy się do końca życia – mruknął Ryan, a po chwili dodał: – Ale chyba nie wszyscy tutaj są tacy źli jak Ed? Ta twoja poganiaczka niewolników robi dobre wrażenie.
– A, Lyn… Tak, Lyn jest w porządku.
– Tylko w porządku?
Głos Ryana był żartobliwy, lecz Allan wyraźnie się zirytował.
– W porządku i tyle.
Ryan kiwnął głową, co można było uznać za przeprosiny.
– Co zamierzasz robić po wyjściu ze szpitala?
– Nie myślałem o tym.
– Bzdura. Oczywiście, że myślałeś. Allan spuścił wzrok.
– No, dobra, myślałem…
– I co?
– Wszystko zależy od mojej siostry – warknął ze złością. – Ona ma dom, pieniądze, wszystko… A ja? Kto mnie zatrudni w takim stanie?
– Ja.
– Ty???
– Obecny zarządca Bindenalong jest beznadziejny. Ludzie go nie lubią i ciągle wspominają ciebie. Zamiast na koniu, będziesz wszystko objeżdżał motocyklem. To jak, wracasz pod koniec roku?
– Ale… – zająknął się Allan i zerknął na Rose. – Ale Sarah…
– Może by tak wreszcie zapomnieć o Sarah? – powiedział z goryczą Ryan. – Tak czy owak, to poważna propozycja.
Allan spojrzał w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Lyn.
Nietrudno było zgadnąć, o czym myśli. Nagle jego twarz stężała.
– Oto i ukochany doktorek – mruknął gniewnie.
– Powiedzieli mi, że jesteś tutaj – oznajmił w progu Ed Matherson. Wszedł do środka, zatrzymał spojrzenie na Rose i powiedział powoli: – No, no! Widzę, że…
– Widzisz znacznie mniej, niż ci się wydaje – oznajmił oschle Ryan. – Właśnie wychodzimy, – Rozumiem, odwaliłeś już swoją comiesięczną wizytę – uśmiechnął się Ed z sarkazmem. – Cieszysz się z pewnością, Allan, prawda?
– Jeszcze bardziej z pana wizyty – burknął zapytany.
– Panno Spender, chyba już czas odwieźć pana Vincenta na oddział – zawołał Ed, a potem zerknął na Ryana. – Może byśmy napili się czegoś w moim gabinecie? A może byście – jego spojrzenie znowu objęło Rose – zostali na obiedzie?
– Nie, nie, wpadłem tylko zobaczyć się z Allanem. Mamy jeszcze mnóstwo spraw. – Odwrócił się do chorego i uścisnął mu rękę. – Do zobaczenia – powiedział. – Bądź miły dla panny Spender.
– Nadęty bufon! – wybuchnął Ryan w taksówce. – Tyle zła robi swoją pozą… Traktuje pacjenta jak dziecko tylko dlatego, że tamten nie jest w stanie chodzić. Zastępca ordynatora… Całe szczęście, że Allan niedługo opuści ten szpital.
– Bardzo się ucieszył z twojej propozycji – powiedziała Rose.
– Przyszło mi to do głowy dopiero teraz, kiedy go zobaczyłem. Nie chcę więcej mówić na ten temat – uciął Ryan.
Lunch zjedli w spokojnej, przytulnej restauracji, gdzie Ryan był dobrze znanym gościem. Rose czuła się coraz bardziej nieswojo. Wizja wystąpienia przed radą ciążyła nad nią jak chmura burzowa, i jeszcze te stroje… Wystrojony Kopciuszek, na którego królewicz ledwie chce spojrzeć.
– Dlaczego nie jesz? – zainteresował się Ryan.
– Nie jestem głodna.
– To nie będzie takie straszne.
– Nie? – Rose zaczerpnęła powietrza. – Może dla ciebie. Może dla ciebie to jest rzecz normalna, te spotkania, przyjęcia, wykwintne ubrania. Ale ja jestem inna. Ryan, to nie jest mój świat. Obawiam się, że nie wyduszę z siebie ani słowa.
– Świetnie sobie dajesz radę, kiedy jesteś zła.
– Jestem wściekła. Powinnam czuć się wdzięczna, a tymczasem mam wrażenie, że wystroiłeś mnie jak lalkę Barbie.
– Nie wiem, czy to wystarczający komplement, ale nie wyglądasz jak Barbie – powiedział Ryan, a potem, jakby wiedziony nieodpartym impulsem, lekko musnął palcami pierś Rose. – Z pewnością nie jak Barbie.
Rose miała uczucie, że w eleganckim przebraniu występuje ktoś inny, co pozwoliło jej wydarzenia tego dnia oglądać jakby z oddali.