– Mnóstwo białka – mruknął ponuro. – Do diabła, Rose, przy takim ciśnieniu w każdej chwili może dostać konwulsji. Co robić?
Stanęli przed rozpaczliwym dylematem. Donoszenie dziecka nie wchodziło w grę. W każdej chwili zatrucie ciążowe mogło gwałtownie się pogorszyć, trzeba zatem zakończyć ciążę. Narodziny z kolei oznaczały raptowne pogorszenie stanu matki, która już i tak była bardzo poważnie chora.
– Musimy obniżyć ciśnienie krwi – rozmyślał na głos Tom – bo w tym stanie nie wytrzyma porodu. Z drugiej strony, zakażenie już niedługo zaatakuje dziecko. Problem więc w tym, jak długo możemy czekać. Bo z całą pewnością nie aż do chwili, kiedy ciśnienie osiągnie znowu bezpieczny poziom.
– Może lepiej wysłać ją do Batarry – powiedziała niepewnie Rose. – Była pod opieką Stevena. No i mają tam chirurga.
– Dwie godziny w ambulansie to śmierć. Ułożymy ją w zaciemnionym pokoju, podamy hydrallazinę i bez przerwy będziemy obserwować stan dziecka. Przy pierwszych niepokojących objawach wywołujemy poród.
– Poród?! – Rose z przerażeniem pomyślała o katastrofie sprzed kilku tygodni.
– Mamy do pomocy wykwalifikowane pielęgniarki – powiedział z przekonaniem Ted – a poza tym ciągle jeszcze jest na miejscu Ryan Connell. Z trzema lekarzami i sprawnym personelem damy sobie radę. Robiłem już parę cesarskich cięć, a Connell?
– Jest bardzo dobry – odparła Rose. – Ale czy zechce?
– Na pewno. Nawet gdybym miał go własnoręcznie przywlec na salę operacyjną.
Dwie godziny później operowali. Ciśnienie krwi pacjentki spadło, ale zarazem pogorszył się stan płodu. Nie mieli wyboru. I znowu Rose pełniła funkcję anestezjologa, a Ryan Connell przeprowadzał cesarskie cięcie, ale poza tym wszystko wyglądało inaczej. Za sobą mieli nie bladego ojca, z przerażeniem myślącego o tym, jak zająć się ledwie narodzonym dzieckiem, lecz pielęgniarki i Teda Bryanta. Rose dała Ryanowi znać, gdy May była już uśpiona, on zaś biegle dokonał cięcia.
Wszystko rozegrało się w kilka chwil. Dziecko jakby czekało na przyjście na świat. Było niedotlenione, ale chyba się nie spóźnili. Chyba… Rose z rozpaczą modliła się o nowe życie; kolejna tragedia byłaby nie do zniesienia.
Ted wziął dziecko z rąk Ryana, który nachylił się znowu nad May. Drogi oddechowe noworodka zostały szybko oczyszczone i w sali rozległ się słaby płacz, który z każdą chwilą stawał się donośniejszy: mała istotka protestowała przeciwko wyrwaniu jej z ciepłego kokonu. Świat najwyraźniej nie przypadł do gustu najmłodszej przedstawicielce rodu Carlyonów.
– Przeżyje – z przekonaniem obwieścił Ted, ale zaraz spoważniał i dodał: – Oby tak samo poszło z matką.
Czekały ich jeszcze trudne godziny. Osłabiona narkozą i nadal zbyt wysokim ciśnieniem May w każdej chwili mogła dostać zapaści.
– Zostanę przy niej – powiedziała Rose. – Zajmiesz się całą resztą, Ted?
– Jasne. Serdeczne dzięki, doktorze Connell. Dzięki panu wszystko zakończyło się szczęśliwie.
– Nie chwali się dnia przed zachodem słońca – mruknął Ryan znad zlewu, a wycierając ręce, dodał: – Będę na jachcie, gdybyście mnie potrzebowali.
– Kiedy wypływasz? – rzuciła Rose znad aparatury.
– Jutro rano.
– Ryan?
– Tak? – Zatrzymał się w drodze do drzwi.
– Spróbowaliśmy – powiedziała miękko. – I dziecko jest zdrowe. Przy odrobinie szczęścia matka też wyjdzie z tego cało. Szczęśliwe zakończenie, doktorze Connell.
Ich oczy spotkały się; Ryan pierwszy uciekł wzrokiem.
– W życiu szczęśliwe zakończenia zdarzają się rzadko – oświadczył półgłosem i wyszedł.
Rose pozostała na oddziale przez cały dzień, niemal na chwilę nie odstępując pacjentki. May ocknęła się raz, zobaczyła dziecko, ze znużeniem uśmiechnęła się do męża, którego wezwano z pracy, i znowu zapadła w niespokojny sen. Rose była pełna optymizmu: im więcej czasu upływało od operacji, tym większa szansa na sukces. Ciśnienie powolutku opadało, co też rokowało pomyślnie.
Ted zajrzał do niej kilka razy, a pod wieczór pojawił się w drzwiach w towarzystwie Ryana. Przez króciutką chwilę Rose wpatrywała się z nadzieją w ukochaną twarz, ale widząc na niej chłodną maskę zawodowej uprzejmości, nachyliła się nad May. Przecież i tak wszystko zostało już powiedziane i wszystko się skończyło.
– Chyba się udało – powiedziała cicho.
Kiedy Ryan badał młodą matkę, jej powieki drgnęły i z trudem się uniosły.
– Wszystko będzie w porządku, pani Carlyon. Niech pani śpi spokojnie i korzysta z tego, że córeczka daje się na razie we znaki pielęgniarkom. Następna taka okazja może się pani trafić dopiero za kilka lat.
May niemal natychmiast zasnęła, a Ryan zwrócił się do Rose:
– Ledwo trzymasz się na nogach. Ty też się połóż. W nocy wyręczy cię pielęgniarka.
Rose w milczeniu pokiwała głową, powoli podniosła się i wyszła.
Następnego ranka przy łóżku May zastała Teda.
– Wszystko w porządku – oznajmił na jej widok. – Przed chwilą zakończył obchód nasz dobroczyńca. Gdybyś przyszła pięć minut wcześniej, minęlibyście się w drzwiach.
– Odpływa?
– Chyba dopiero jutro, ale nie jestem pewien – powiedział Ted i odwrócił się do May. – Dzień dobry, pani Carlyon. Córeczka dopytywała się o panią.
May uśmiechnęła się, a do oczu napłynęły jej łzy.
– To jak we śnie… Mamy córeczkę…
– Wszyscy lubią szczęśliwe zakończenia – oświadczył rozpromieniony Ted i spojrzał w kierunku powoli uchylających się drzwi. – A oto i szczęśliwy ojciec!
John Carlyon przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, co począć z rękami.
– Kiedy będę mógł je obie zabrać do domu?
– Nie wcześniej niż za tydzień – odpowiedział stanowczo Ted. – Dziewczynka jest bardzo słabiutka, a ciśnienie krwi pana żony nie wróciło jeszcze do normy. Ale, ale! – Ted zwrócił się do Rose. – Co pani tutaj robi, pani doktor? Dzisiaj ja mam dyżur i proszę natychmiast iść do domu albo na spacer. Mamy cudowny dzień.
Rose wyprężyła się żartobliwie, zrobiła zwrot do tyłu i wyszła z pokoju May. Po opuszczeniu szpitala ujrzała zbliżającego się do niej Ryana.
– No, proszę – powiedział, spoglądając na zegarek. – Punktualna aż do przesady.
– Punktualna? – obruszyła się Rose. – Z nikim się nie umawiałam.
– Doktor Bryant nic pani nie powiedział, pani doktor? Ma pani dzisiaj spotkanie ze mną.
Rose pokręciła głową.
– Nie, Ryanie. Nigdzie z tobą nie pójdę.
– Popłyniesz.
– Ale…
– Trzeba wreszcie położyć kres tym wszystkim „ale”. Położyć raz na zawsze, moja droga Rose.
Ryan nie odzywał się przez najbliższe pół godziny. Przez ten czas dojechali do przystani i z samochodu przesiedli się na jacht, gdzie Ryan natychmiast zajął się zdejmowaniem cum i uruchamianiem silnika.
Rose w milczeniu patrzyła, jak biorą kurs na rafy. W jej duszy rozpacz walczyła o lepsze z szaleńczą nadzieją. Ze wszystkich sił powstrzymywała się od spojrzenia w twarz Ryanowi; oczy zachodziły jej łzami od uporczywego patrzenia na ocean, a w głowie kołatała jedna i ta sama myśclass="underline" „Proszę, proszę, proszę… „
Ryan zarzucił wreszcie kotwicę w miejscu, gdzie rafy otaczały łukiem płytką zatoczkę. Chociaż Rose przez cały czas patrzyła przed siebie, nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie się znaleźli.
– No, cóż – powiedział Ryan, zatrzymując się przed nią. – Pomyślałem, że porwę moją łowczynię krokodyli, żebym i ja mógł na nie zapolować. Powiedzmy, ostatnia przygoda, zanim wyjadę.
Zanim wyjadę…