Выбрать главу

– Jak to „usiłuje”, skoro już zapłaciła? Bain wbił wzrok w podłogę.

– Tak, zapłaciła, ale…

– Zatem należy jej się miejsce?

– Pań przecież potrzebuje całego pomostu.

– Potrzebowałem i potrzebuję – przyznał właściciel jachtu – ale nie chcę wchodzić w czyjeś słusznie nabyte prawa. – Ryan obrzucił Rose przelotnym spojrzeniem. – Przesunę „Mandalę” tak, żeby nie blokowała czwartego stanowiska. Pani O’Meara, może tam pani umieścić swoją łódź.

– Dzię… – zająknęła się Rose. – Dziękuję panu.

– Niestety – odparł chłodno Ryan – nie mogę się odwzajemnić stwierdzeniem, że robię to z przyjemnością. Mam nadzieję, że zadba pani o to, aby pani poczynania nie kolidowały z moimi.

Rose poczuła, jak wzbiera w niej złość. Miała formalne i moralne prawo do miejsca przy pierwszej przystani i nie potrzebowała niczyjej łaski, gdyż pieniądze są pieniędzmi.

– Postaram się. Ale mam nadzieję, że i pan zrobi wszystko, żeby mi nie przeszkadzać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rose dotarła do domu dopiero o zmierzchu. Zajrzała do Lindy Donovan, aby zobaczyć, jak z jej astmą, kupiła kraby na kolację dla dziadka i umówiła się na kolejną nieprzyjemną rozmowę z dyrektorem banku.

Ganek był obrośnięty dzikim winem, które w tropikalnym klimacie rozrastało się w tempie kilku centymetrów dziennie. Rose pomyślała ze znużeniem, że będzie musiała znaleźć czas, żeby je przyciąć.

– Wkrótce – powiedziała do siebie, chociaż było to jedno z najbardziej nienawistnych jej słów. Wkrótce trzeba będzie odmalować łódź i wyremontować spracowany silnik. Wkrótce będzie musiała zasiąść do książek i czasopism, gdyż zaczynała tracić kontakt z medycyną. Wkrótce trzeba się będzie zająć ogrodem. Wkrótce spłaci wystarczającą część pożyczki, by ograniczyć się do jednego rejsu dziennie, a resztę czasu poświecić nauce i dziadkowi.

– Gdybym była Ryanem Connellem, wynajęłabym służbę – mruknęła zgryźliwie, ale sama myśl o nim przyprawiła ją o rumieńce gniewu.

Właściwie dlaczego? Zachował się przecież przyzwoicie, dzięki czemu, pomimo zakusów Rogera Baina, dalej mogła zarabiać na życie. Tyle że wcale nie chciała zawdzięczać niczego Ryanowi Connellowi – szczególnie że jego przyjazd odsuwał ją od opieki nad chorymi i jeszcze silniej podkreślał iluzoryczność marzeń o wizytówce „Dr Rose O’Meara” na drzwiach.

Rose zmarszczyła brwi: w domu było zupełnie cicho, chociaż zawsze od progu witały ją dźwięki dziennika telewizyjnego.

– Dziadku? – zawołała. – Mam kraby na kolację. Odpowiedziała jej cisza.

W nagłym przypływie paniki zapomniała o Ryanie Connellu i zaniedbanej karierze lekarskiej. Cisnęła zakupy na stół kuchenny i przebiegła przez dom, nieustannie powtarzając:

– Dziadku! Dziadku!

Wszędzie panowała cisza, a ją tknęło najgorsze przeczucie…

Gdy wbiegła na werandę, zobaczyła starca, którego ciało miękko leżało w fotelu. Nie widzące oczy wpatrywały się w rozlewisko morza i horyzont. Dziadek odszedł ze świata tak cicho i spokojnie, jak dotąd przezeń kroczył. Nie żył już od kilku godzin.

Rose powoli podeszła do fotela, osunęła się na klęczki i schowała starcze, martwe dłonie pod koc, który spoczywał na kolanach, a potem zakryła powiekami oślepłe na zawsze oczy.

– Żegnaj – wyszeptała cicho i delikatnie ucałowała zimny policzek. A potem całym jej ciałem wstrząsnął szloch.

Dużo czasu upłynęło, zanim podniosła się na zdrętwiałe nogi, mając w głowie zupełną pustkę. I co dalej? Jeszcze nigdy nie czuła się tak rozpaczliwie samotna.

Była zupełnie mała, gdy rodzice zginęli w wypadku. Następne lata spędziła pod opieką dziadka, który uparł się, że po szkole średniej musi dalej się uczyć. Z ciężkim sercem zostawiła Kora Bay i udała się na studia medyczne do miejscowości odległej o sześćset kilometrów.

Po sześciu latach, kiedy zdążyła już gorąco pokochać medycynę, lekarz odwiedzający Kora Bay poinformował ją listownie o poważnej chorobie dziadka. Rose miała za sobą wszystkie egzaminy i teraz potrzebowała już tylko rocznego stażu, aby otrzymać dyplom. I jedno i drugie musiało poczekać: była potrzebna gdzie indziej.

Bez stażu nie mogła rozpocząć praktyki lekarskiej; w Kora Bay została tymczasowo zatrudniona, aby udzielać pierwszej pomocy i chociaż miejscowi zwracali się do niej „pani doktor”, wszyscy wiedzieli, że nie ma tytułu lekarza.

Dorabiała rejsami na „Krokodylku”, szczególnie kiedy okazało się, że dziadka może bezpiecznie umieszczać na rufie. Dopiero przez ostatnie kilka tygodni musiała zostawiać go w domu – zrobił się bardzo słaby i apatyczny.

Właśnie mijały dwa ciężkie lata od czasu jej powrotu do Kora Bay. Nie mogła uwierzyć, kiedy zobaczyła długi dziadka: przez cały rok nie wnoszona opłata za miejsce na przystani i żadnych dochodów, gdyż starzec sam nie mógł już prowadzić łodzi.

– Sprzedaj łajbę – upierał się dziadek, ale łódź była jedynym źródłem zarobku, jeśli Rose miała tu pozostać. Stary, chory człowiek był najbliższą jej osobą, zacisnęła więc zęby i za wszelką cenę próbowała wygrzebać się z tarapatów. Po dwóch latach zaciekłych wysiłków nadal była na skraju bankructwa.

A teraz dziadek nie żył. Zniknął ciężar, który tak długo spoczywał na jej barkach, a przecież nie odczuwała żadnej ulgi.

– Mogę teraz sprzedać łódź i dom – szepnęła – i spłacić dług.

A co potem? Staż, dyplom – wszystko to nagle utraci, ło dawny czar. Wydała się sobie stara i zmęczona, o wiele, wiele starsza od studentki, którą była dwa lata wcześniej. Trzeba wynosić się stąd, pomyślała. Nawet po uzyskaniu dyplomu nie miała po co wracać: wakujące miejsce zajął doktor Connell.

Zadzwoniła do Stevena Prosta, lekarza z sąsiedniego miasteczka.

– Możesz zacząć przygotowania do pogrzebu – powiedział. – Moje oględziny nie są konieczne.

Ostatnimi czasy Steven powierzał jej coraz więcej medycznych spraw i nawet zostawiał nie wypisane, poświadczone już recepty. A teraz miała stracić to wszystko, tak jak straciła dziadka. Kończył się następny rozdział jej życia.

Tej nocy spała bardzo źle: z trudem zasnęła, a potem dręczyły ją koszmary. Wstała wcześnie i wyszła na werandę, żeby zobaczyć wschód słońca.

Nie powinna może iść dziś do pracy, z drugiej jednak strony nie mogła sobie pozwolić na bezczynność, zwłaszcza że w perspektywie ma pogrzeb. Rejsy muszą odbywać się ciągle, jeśli chce mieć nadzieję na sprzedanie łodzi, a poza tym na ósmą zamówiła się grupka turystów. Rose zerknęła niecierpliwie na zegarek; chciała rzucić się w wir zajęć i znaleźć daleko od domu oraz bolesnych wspomnień.

A mimo wszystko nie zdążyła na czas. O wpół do ósmej zadzwoniła kobieta z zakładu pogrzebowego, ustalenie zaś szczegółów ceremonii zabrało nadspodziewanie wiele czasu. W efekcie, kiedy Rose zajeżdżała rowerem na miejsce, była zgrzana, czerwona i piętnaście minut spóźniona.

Jeszcze poprzedniego wieczoru zacumowała „Krokodylka” na czwartym stanowisku, turyści musieli więc minąć po drodze należącą do Connella „Mandalę”. Przypinając rower do słupka, Rose zerknęła na pomost i serce jej zamarło. Ryan Connell stał z założonymi rękami przy burcie jachtu i z wściekłością spoglądał na gapiów, którzy chwile oczekiwania zabijali oglądaniem luksusowej łodzi.

Rose nie miała ochoty na kłótnie, tej jednak nie dało się uniknąć. Ze zwieszoną głową powlokła się w kierunku swej łodzi.

– Proszę, proszę – usłyszała drwiący głos Ryana – w końcu raczyła się pani zjawić.

Nie mniej poirytowani okazali się pasażerowie. Z grupki czekających wyrwał się grubas z wyraźnym nadciśnieniem i wielkim jak spodek zegarkiem, który podsunął jej pod nos.