– Dwadzieścia minut spóźnienia – wyskandował głosem pełnym oburzenia. – Ja i moja żona opłaciliśmy dzisiaj jeszcze jeden rejs, więc jeśli się spóźnimy, będzie nam pani musiała pokryć straty.
– Bardzo przepraszam… Spóźniłam sicz nie swojej winy. O której musicie państwo być z powrotem?
– Wpół do pierwszej.
– Proszę się nie martwić, będziemy na czas.
– To pewnie mniej zobaczymy za te same pieniądze – prychnął grubas.
– Proszę wsiadać, nie traćmy więcej czasu – zachęcała Rose turystów, a jednocześnie musiała użyć wszystkich sił, żeby nie wybuchnąć płaczem i nie czmychnąć gdzie pieprz rośnie. Gdy wszyscy znaleźli się już na pokładzie, poszła zwolnić dziobową cumę, tu zaś czekał na rufie swej „Mandali” doktor Ryan Connell.
– Mam nadzieję, że to się nie powtórzy – oznajmił cierpko. – Pani klienci najwyraźniej uznali mój jacht za jeszcze jedną atrakcję turystyczną. Roy, mój sekretarz, ma ważniejsze sprawy na głowie niż pełnić rolę wartownika. A pani miała odbić od przystani o ósmej.
Znienacka całe jej przygnębienie i zmęczenie przemieniły się w zimną furię.
~ Tak, rzeczywiście się spóźniłam, ale musiałam załatwić sprawy, o których pan nie ma najmniejszego pojęcia. Doktorze Connell, czy pan w ogóle wie, co to znaczy praca? Stoi pan sobie na tym swoim jachcie za milion dolarów i się ranie czepia, a od poniedziałku zacznie pan zdzierać z ludzi skórę, narzekając z pewnością, jak strasznie pan haruje, podczas gdy ja całą tę pracę musiałam łączyć z tysiącem innych obowiązków. – Odetchnęła głęboko i poczuła, że musi kończyć tę przemowę, gdyż za chwilę wpadnie w histerię. – W każdym razie przepraszam. Zaraz przestanę pana drażnić swoim widokiem.
tymczasem i „Krokodylek” był dziś przeciwko niej. Gdy przekręciła kluczyk startera, silnik zakasłał i zgasł. Spróbowała jeszcze raz, z tym samym skutkiem.
Za jej plecami zapanowała złowieszcza cisza. Turyści czekali w napięciu. Nachyliła się i podniosła pokrywę silnika, a w tej samej chwili jak na komendę rozległy się gniewne komentarze.
– Co tam się dzieje?
– Straciliśmy już półgodziny…
– A mówiłam, lepiej zapłacić więcej, ale za to jechać z prawdziwym fachowcem…
Rose przygryzła wargi.
– Panie i panowie, zaraz wszystko będzie w porządku. Proszę jeszcze o chwilkę cierpliwości…
– W czym teraz problem?
To był głos Ryana Connella, który stał na pomoście i spoglądał w dół na „Krokodylka”.
– Na pewno styki… – mruknęła.
– A wie pani chociaż, gdzie ich szukać?
Spokojnie, nie zwracaj na niego uwagi, powtarzała sobie, oczyszczając śrubokrętem końce styków. Teraz potrzebowała ścierki, ale nie miała jej pod ręką, wzruszyła więc ramionami i przetarła metalowe końce rąbkiem koszulki.
– Pięknie! – usłyszała zgryźliwy komentarz. – To stąd ten pani elegancki strój.
Na pokładzie „Krokodylka” ucichły wszystkie głosy. Podróżni najwyraźniej wyczuwali nadciągającą burzę i z góry się na nią cieszyli. Tym razem jednak czekało ich rozczarowanie. Rose raz jeszcze udało się zapanować nad sobą; przekręciła kluczyk, silnik zaskoczył, ona zaś ruszyła w kierunku rufy, żeby zwolnić tylną cumę. Okazało się, że ktoś ją uprzedził. Doktor Connell poluzował linę i miękko wskoczył na pokład łodzi.
– Dziękuję, ale sama dałabym sobie radę – prychnęła Rose, zła, że musi znowu przybić do. pomostu, aby wysadzić tamtego.
– Ile kosztuje bilet? – zapytał Connell.
– Nie ma już wolnych miejsc.
– Doprawdy? – zapytał z niedowierzaniem i przyjrzał się tablicy rejestracyjnej. – Siedemnaście miejsc pasażerskich – przeczytał na głos, a potem odwrócił się, policzył siedzących i oznajmił: – Tymczasem razem z panią jest na pokładzie piętnaście osób.
– Ja…
– Nie chce pani zarobić ani centa więcej? – Uśmiechnął się ironicznie. – W porządku, proszę mnie zatem uznać za członka załogi. Przydam się, jeśli trzeba będzie popchać na mieliźnie.
Rose nie potrafiła powstrzymać uśmiechu na samą myśl, że ktoś miałby popychać łódź w rzece, w której roiło się od krokodyli. A gdyby już miało do tego dojść, najlepiej by było, gdyby zrobili to razem Connell i Bain.
– Trudno, nie będę zawracać – powiedziała Rose i głośno zwróciła się do pasażerów: – Wszyscy państwo słyszeliście: obiecał, że nas popcha, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Pierwsze dwie godziny wycieczki upłynęły w spokoju; być może obecność Ryana wpłynęła kojąco na turystów, być może podziałał tak piękny, słoneczny poranek.
Tyle że i tym razem krokodyli nie było ani na lekarstwo, więc po kilkudziesięciu minutach pojawiły się głosy rozczarowania i pretensje. Gdzie się podziały te złośliwce? Najpewniejsze miejsca okazały się dziś puste. Rose zmarszczyła brwi: dopiero październik, więc kilka gadów powinno być na widoku. Widocznie krokodyle były jednak innego zdania.
Rose podała turystom przygotowane jeszcze w domu drinki i ciasteczka, sama zaś rozpaczliwie rozglądała się po mokradłach.
– Jak pani mówiła? – odezwał się zaczepnie tłuścioch, który dał się jej we znaki już na przystani. – O której będziemy z powrotem?
– Około dwunastej.
– Jest już jedenasta, a krokodyli ani widu, ani słychu.
– Czasami tak bywa, że się pochowają, a wtedy…
– Bardzo przepraszam – przerwał jej wojowniczo grubas. – W reklamie rejsu było powiedziane, że zobaczymy krokodyle. Znam swoje prawa. Nie będzie krokodyli, zwraca nam pani pieniądze.
– Robię wszystko, co…
– Mnie zupełnie nie interesuje, co pani robi. Chcę zobaczyć krokodyle!
– Tam jest jeden.
Grubas zamilkł z otwartymi ustami, a Ryan Connell przemówił po raz pierwszy od chwili, kiedy zasiadł w fotelu obok niej i ze znudzonym wyrazem twarzy wpatrywał się w odległy błotnisty brzeg.
– Nie bardzo rozumiem, o co ta kłótnia. Ja zdążyłem zobaczyć już trzy gady.
– Trzy?
Rose nie mogła uwierzyć własnym uszom. Potrafiła bardzo sprawnie wypatrywać krokodyle, mogła więc od biedy przegapić jednego, ale aż trzy?
– Trzy – potwierdził ze spokojem Connell. – Mogło ich być więcej, ale specjalnie się nie rozglądałem. – Machnął leniwie w kierunku brzegu. – Tamten jest naprawdę duży, to z pewnością samiec. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to z tyłu, pod zeschłym namorzynem, można zobaczyć samicę, chociaż z tej odległości wygląda po prostu jak pień.
– Gdzie? – dopytywała się Rose.
– Doprawdy, nie widzi pani nawet samca, pani O’Meara? Niech pani podpłynie trochę bliżej.
Rose posłuchała, ale z powodu płycizn nie mogła nazbyt oddalić się od środka rzeki. Tak czy owak, we wskazanym kierunku mogła dostrzec tylko wielki pień.
– Nie widzę żadnego krokodyla – oznajmił wojowniczy grubas.
– Ani ja – poparła go Rose.
– No proszę – powiedział ironicznie Connell i splótł ręce na piersiach. – Nawet nasza przewodniczka dała się nabrać. Kawał spryciarza z tego gada, trzeba przyznać. Leży, ani drgnie i bardzo łatwo wziąć go za pień. Trzeba dobrych oczu, żeby go rozpoznać.
– To tylko drzewo – sprzeciwiła się Rose.
– Doprawdy? – zapytał przeciągle Connell. – Widzę, że niełatwo pani przyznać się do pomyłki. A może byśmy tak spróbowali? Proszę bardzo, niech pani skoczy, podpłynie do tego pniaka i go szturchnie, co?
– Niech pan nie gada głupstw – żachnęła się Rose. Na brzegu może i nie ma krokodyli, ale w wodzie…
– No proszę, stanęło na moim – zaśmiał się lekarz, a potem zwrócił się do turystów: – No jak, ma ktoś z państwa oczy na tyle dobre, żeby odróżnić krokodyla od pniaka?