Выбрать главу

Ellen jak zwykle obudziła się stanowczo za wcześnie. Ubrała się cicho i wymknęła bezszelestnie z pokoju, żeby nie obudzić współlokatorki.

Stanęła na schodach przed hotelem i spojrzała na zegarek. Była piąta. Dziewczyna zadrżała z zimna, ale pomyślała sobie, że na szczęście włożyła najcieplejszą kurtkę.

W chłodnym powietrzu poranka opary, wydobywające się z wnętrza ziemi, unosiły się wysoko, otulając szczyty wokół jeziora Mývatn. Od strony elektrowni dochodził cichy syk pary wtłaczanej do rur, ale nad nim dominował głośny szum nie dającego się ujarzmić podziemnego żywiołu.

Ellen uwielbiała poranki, bo o tej porze świeży, jasny świat należał tylko do niej.

Ani żywej duszy… Ale nie, jest ktoś!

Do licha! pomyślała dziewczyna. Że też człowiek nigdy nie może być sam!

Na schody wyszedł jakiś korpulentny mężczyzna i mrużąc oczy, zwrócił twarz ku słońcu.

– O, czy to nie moja sąsiadka z samolotu? – zawołał radośnie. – A więc już przyjechałyście? A gdzie pani przyjaciółka? Pewnie jeszcze śpi?

Był to adorator Ellinor z samolotu, geolog Magnus Pedersen.

– Nie – odpowiedziała Ellen. – Ellinor została w Rejkiawiku, źle się czuła.

Naukowiec nie ukrywał rozczarowania.

– Jaka szkoda! Tak bardzo chciałem się z nią spotkać. Ale czy to nie pani interesowała się sposobami farbowania wełny i tkactwem na Islandii?

– Tak, rzeczywiście.

Zadumany podrapał się w głowę pokrytą skąpo włosami.

– Wiele na ten temat myślałem i przeprowadziłem nawet dokładne studia, bo wydało mi się to dość zabawne. Wszedłem w posiadanie niezwykle ciekawej informacji.

– Tak?

Ruszyli w stronę drogi. Od jeziora dochodziły ożywione głosy ptactwa, które licznie zagnieździło się na brzegu. Nad wodą i pobliskimi łąkami unosiły się chmary komarów, od których jezioro wzięło swą nazwę. Pedersen zaczął wykład:

– Przed stu laty stosowano specjalną technikę farbowania, by uzyskać specyficzny seledynowy kolor, charakterystyczny dla północnych rejonów Islandii. Służyły do tego barwniki mineralne.

– Do wełny? Tu na Islandii? Niesamowite!

– Tak, mnie także wydało się to fascynujące, dlatego przeprowadziłem dokładniejsze badania. Okazuje się, że w okolicach Mývatn w wyższych partiach gór występuje rzadki minerał. Tamtejsi mieszkańcy nie znają jego nazwy, wiedzą jedynie, że ich przodkowie używali go do farbowania wełny, uzyskując niepowtarzalną barwę. Niestety, ci, którzy trudnili się tym zajęciem, podobno dostali na rękach jakiejś egzemy i gdy skojarzono te dwie sprawy, zaprzestano pozyskiwania minerału. Dlatego tak niewiele o tym dziś wiemy.

– To brzmi niezwykle interesująco. Czy nie ustalił pan, jak nazywał się ten minerał?

– Nie. Staruszka, która mi to wszystko opowiedziała, słyszała tę historię jeszcze od swej babki. Ale wskazała mi miejsce, z którego wydobywano minerał.

– Wziął pan jakieś próbki?

– Niestety, nie zdążyłem, zresztą nie dotarliśmy do tego miejsca, choć z daleka już widać było mieniące się seledynowo skały.

– Czy to gdzieś w pobliżu Námaskardh?

– Nie, nie, jeszcze wyżej w górach. Wie pani co, może byśmy tam podjechali razem? Mam wypożyczony samochód. Jest jeszcze tak wcześnie!

– Zdobyć taką próbkę i zabrać do Norwegii? – myślała na głos Ellen z lekkim wahaniem. – Wie pan, od dawna już zamierzam napisać książkę o tkactwie, różnych technikach, przygotowywaniu wełny i tak dalej. Gdyby tak wykonać analizę chemiczną tego minerału… Bo wie pan, to absolutna bomba! To mogłoby być fantastyczne! Ale chyba nie możemy jechać tak od razu? O dziewiątej mam zbiórkę, a przedtem jeszcze jest śniadanie.

Geolog spojrzał na zegarek. Wierzch jego dłoni pokrywały jasne włoski.

Jak świńska szczecina, pomyślała Ellen i dreszcz obrzydzenia przebiegł jej po plecach. Natychmiast jednak poczuła wyrzuty sumienia, bo czy to jego wina, że takim go stworzył Pan Bóg?

– Wrócimy, zanim inni się obudzą! – zawołał pełen entuzjazmu.

– Może powinniśmy zostawić wiadomość w recepcji?

– Budzić nocną zmianę? Ee, po co? Moim zdaniem to niepotrzebne.

Ellen ciągle się wahała.

– To może być bardzo interesujące…

Pedersen ożywił się.

– Proszę tu na mnie poczekać! Wezmę tylko z pokoju kamerę. To trzeba będzie koniecznie sfilmować!

Ellen przytaknęła. Uznała, że nie ma obowiązku zawiadamiać o wycieczce Johannesa.

Zdążę wrócić, zanim zauważy moją nieobecność, pomyślała.

Jechali czerwonobrunatną drogą wijącą się w górę. Minęli Námaskardh, dalej wzgórza usypane z popiołów, potężne szczeliny, a potem skręcili obok imponującej elektrowni parowej Krafla i skierowali się ku rejonom wulkanicznym. Małe i duże kratery, spłaszczone wierzchołki gór powstałe w epoce lodowej, gdy wrząca lawa rozlewała się pod grubą warstwą lodu. Zauważyli stożek wulkanu Víti, który miał najdłuższą w historii erupcję; teraz już wygasły, a kiedyś tak niebezpieczny. „Víti” znaczy piekło, Ellen dowiedziała się o tym poprzedniego dnia. W osiemnastym wieku przez pięć lat wypluwał lawę i całkowicie odmienił krajobraz wokół Mývatn.

Minęli tereny, które Ellen zwiedzała z Johannesem i innymi uczestnikami wycieczki. Jechali dalej i dalej, aż w końcu dziewczyna całkiem straciła orientację.

Pedersen skręcił w boczną drogę, ledwie widoczną wśród skał. W oddali dostrzegła opary wydobywające się w wielu miejscach. Wiedziała, że pod bardzo cienką warstwą podłoża znajdują się tam pokłady siarki albo gorące źródła.

Dojechali do miejsca, w którym droga się urywała. Dalej już ciągnęły się pokryte porostami bezdroża.

– Stąd kawałek przejdziemy na piechotę – oznajmił Pedersen.

Ellen wysiadła z samochodu i rozprostowała ścierpnięte nogi. Mocniej otuliła się kurtką.

– W tamtą stronę? – zapytała, wskazując odległe opary.

– Tak. Ale tego miejsca, które jest celem naszej wyprawy, stąd nie widać. Musimy obejść wzniesienie.

„Wzniesienie” okazało się, co jej specjalnie nie zdziwiło, wulkanem, na szczęście niezbyt wysokim. Wokół krateru zastygła spiętrzona lawa.

Odcinek, jaki mieli pokonać, nie wydawał się długi, ale Ellen z niepokojem zapytała o godzinę. Okazało się, że mają sporo czasu. Pedersen zapewnił ją, że wrócą do hotelu przed ósmą.

To dobrze, pomyślała w duchu. Johannes nie zauważy mojej nieobecności.

Straszne, jak bardzo bała się jego reakcji!

Deptała Pedersenowi po piętach ze wzrokiem skierowanym w dół. Dookoła leżały ciężkie bloki pokryte porostami zieleniącymi się w czasie deszczu, a podczas suszy zmieniającymi barwę na szarą. Chmury wisiały nisko, ranek był wilgotny i ponury. Ellen ogarnęło przygnębienie.

Kiedy okrążyli wulkan, dziewczyna cofnęła się z obrzydzeniem.

– Tak, rzeczywiście, niezbyt tu pięknie, ale za to bezpiecznie – odparł geolog.

Ellen, patrząc na wielobarwne podłoże, nabrała nagle wątpliwości. Uznała, że jej jowialny towarzysz kieruje się zbytnim optymizmem. Jej zdaniem w tym miejscu powinna stać tablica dla turystów, informująca o wysokim stopniu zagrożenia.

Pomiędzy wzniesieniami utworzonymi przez spiętrzoną lawę ciągnęła się wąska ścieżka. Bliżej, z wielkiej dziury przypominającej ogromny kocioł, wydobywała się para, która osiadała wokół. Ziemia w tym miejscu miała chorą żółtoszarą barwę, upstrzoną rdzawymi plamami. Nieco mniejsze grafitowozielone dziury bulgotały głośno, a na powierzchni ukazywały się ohydne bąble. Para wypychana z wnętrza ziemi pod ogromnym ciśnieniem syknęła głucho, strzelając słupem w górę,