Выбрать главу

Jeźdźca rozpoznają. Gapie przed sklepem mówią „Hej, to Washburn!”

Zsiadam sztywno przed stajnią — wysoki, strudzony długą jazdą mężczyzna z rewolwerem przypiętym bardzo nisko na udzie, zniszczona, kościana kolba pod ręką i na widoku. Odwracam się i ocieram twarz — słynną, długą, smutną twarz z wyraźną blizną przekreślającą jeden policzek, z wąskimi, niemrugającymi szarymi oczami. Jest to twarz człowieka twardego, niebezpiecznego, nieobliczalnego, a jednak sympatycznego. To ja, obserwujący was, jak mnie oglądacie.

Wychodzę ze stajni i na spotkanie wychodzi mi szeryf Ben Watson, stary przyjaciel ze spaloną słońcem twarzą i dużymi wąsami, z blaszaną gwiazdą na wełnianej kamizelce.

— Słyszałem, że możesz tędy przejeżdżać — mówi Watson. — Słyszałem, że byłeś przez jakiś czas w Kalifornii. Kalifornia oznacza w naszym języku emeryturę.

— To prawda — mówię. A jak sprawy tutaj?

— Jako tako — odpowiada mi Watson. — Pewnie nic nie wiesz o Starym Jeffie Menglesie?

Czekam. Szeryf mówi:

— To było wczoraj. Koń rzucił Starego Jeffa na pustyni. Myślimy, że przestraszył się grzechotnika — Bóg mi świadkiem, mówiłem mu, żeby sprzedał to wielkie, płochliwe, zezowate bydlę. Ale znasz Starego Jeffa…

— Co się z nim stało? — pytam.

— Jak mówiłem, koń go zrzucił i pociągnął. Nie żył już, kiedy go Jimmy Conners znalazł.

Długa cisza. Zsuwam kapelusz na tył głowy. Wreszcie mówię:

— Dobrze, Ben. Co jeszcze chcesz mi powiedzieć? Szeryf jest wyraźnie zakłopotany. Kreci się, przestępuje z nogi na nogo. Czekam. Jeff Mangles nie żyje; nie będzie sceny, którą miałem zagrać. Co teraz?

— Pewnie jesteś spragniony — mówi Watson. — Może byśmy tak napili się piwa?

— Najpierw powiedz mi, co się jeszcze zdarzyło.

— Hm, słyszałeś o kowboju z Teksasu nazwiskiem Mały Joe Potter?

Potrząsam głową.

— Zawędrował tutaj jakiś czas temu, przynosząc ze sobą reputację szybkiego strzelca. Nie słyszałeś o strzelaninie w Twin Peaks?

Teraz przypominam sobie, że coś o tym słyszałem. Ale byłem wtedy w Kalifornii, zajęty czymś innym i strzelaniny nie bardzo mnie interesowały.

— Ten Mały Joe Potter — ciągnął Watson — wystąpił przeciwko czterem opryszkom w sporze o pewną damę. Mówią, że to była nie byle jaka walka. W rezultacie Mały Joe posłał tych czterech do piekła i w związku z tym zyskał niemałą sławo.

— I co z tego? — pytam.

— Otóż w jakiś czas potem Mały Joe grał w pokera z jakimiś chłopakami z Gila Bend… — Watson milknie zażenowany. — Może lepiej niech ci to opowie Charlie Gibbs, bo on rozmawiał z człowiekiem, który był świadkiem tej gry, Charlie ci to lepiej opowie. To na razie, Washburn.

Szeryf odchodzi, posłuszny dewizie Filmu, która zaleca skracanie scen dialogowych do minimum, żeby pozwolić ludziom nacieszyć się akcją.

Idę w stronę saloonu. Ktoś idzie za mną, chłopak, osiemnasto-, najwyżej dziewiętnastoletni, patykowaty, z zadartym nosem, piegowaty smarkacz w za krótkich spodniach i dziurawych butach. Ma rewolwer. Czego on może chcieć? Pewnie tego, co wszyscy. Wchodzę do środka, ostrogi brzęczą na drewnianej podłodze: Charlie Gibbs popija przy barze, tłusty, niechlujny facet cały w uśmiechu i zmarszczkach, bez broni, bo Charlie jest postacią komiczną; nie zabija i jego nie zabijają. Charlie jest również naszym lokalnym delegatem Związku Aktorów Filmowych.

Stawiam mu whisky i pytam o słynnego pokera Małego Joe Pottera.

— Słyszałem to od Jima Claire’a z Teksasu. Pamiętasz chyba Jima Claire’a, Washburn? Poczciwe chłopisko pracuje jako koniuch u Donaldsona. Otóż Jim grał w pokera w Gila Bent. W pewnym momencie zaczęło się robić gorąco. Na stole była kupa forsy i Doc Dailey postawił tysiąc dolarów meksykańskich. Małemu Joe podobały się karty, które dostał, ale nie miał dość forsy, żeby wejść do gry. Doc powiedział, że gotów jest wziąć coś w naturze, jeżeli Mały Joe coś zaproponuje. Mały Joe pomyślał przez chwile, a potem mówi: „Ile byś dał za kapelusz pana Washburna?” Zapanowała cisza, bo wiadomo, że nie można ot, tak sobie, zabrać panu Washburnowi kapelusza, że trzeba najpierw zastrzelić człowieka pod tym kapeluszem. Z drugiej strony wiadomo, że Mały Joe nie jest samochwałą i spisał się całkiem nieźle w zajściu z tamtymi czterema opryszkami. Więc Doc też zastanowił się przez chwile i mówi: „Zgoda, Joe, tysiąc dolarów za kapelusz Washburna i chętnie zapłacę drugi tysiąc za miejsce w pierwszym rzędzie, kiedy będziesz mu go odbierać”. „Miejsce masz ode mnie za darmo — mówi Mały Joe — jeżeli przegram te grę, na co się nie zanosi”. Zakład stanął i sprawdzili. Mały Joe miał karete ósemek, a Doc karetę waletów. Mały Joe wstaje, przeciąga się i mówi: „No, cóż, Doc, wygląda, że wygrałeś to miejsce w pierwszym rzędzie”.

Charlie kończy swoją whisky i spogląda na mnie jasnymi, złośliwymi oczkami. Kiwam mu głową, dopijam swoją whisky i idę tylnymi drzwiami do wychodka.

Wychodek znajduje się poza zasięgiem kamer. Używamy go do rozmów koniecznych, a nie mieszczących się w kontekście Filmu.

Chanie Gibbs przychodzi po paru minutach. Włącza ukrytą klimatyzację, znajduje na belce paczkę papierosów, zapala i rozsiada się wygodnie. Jako delegat związkowy Charlie spędza tu sporo czasu wysłuchując skarg i żalów. Jest to jego biuro i postarał się urządzić je możliwe przytulnie.

— Pewnie chcesz wiedzieć, co jest grane? — pyta Charlie.

— Jasne, cholera, że chcę. Co to za pierdoły o tym, że Joe Potter ma mi odbierać kapelusz?

— Nie denerwuj się — mówi Charlie — wszystko jest w porządku. Potter jest nową wschodzącą gwiazdą. Po śmierci Jeffa Manglesa twoje spotkanie z Potterem stało się czymś naturalnym. Potter się zgodził. Wczoraj zwrócono się do twojego agenta, który zmienił umowę. Dostaniecie cholerną premię za udział w tym pojedynku.

— Simms zmienił moją umowę? Nie pytając mnie o zgodę?

— Byłeś wtedy nieuchwytny. Simms powiedział, że na pewno się zgodzisz. Złożył do prasy oświadczenie, że ty i on omawialiście to wielokrotnie i że zawsze było twoim pragnieniem zakończyć karierę w wielkim stylu, w szczytowej formie, jednym ostatnim pojedynkiem. Powiedział, że nie musi tego z tobą uzgadniać, bo jesteście sobie bliscy jak bracia i rozmawialiście na ten temat nieraz. Powiedział, że cieszy się z tej okazji i wie, że ty też się ucieszysz.

— Jezu, co ja mam z tym baranem!

— Czy Simms chciał cię załatwić? — pyta Chanie.

— Nie o to chodzi. Rzeczywiście często rozmawialiśmy na temat końcowego pojedynku. Mówiłem mu, że chciałbym skończyć w wielkim stylu…

— Ale to były tylko rozmówki — podsuwa Charlie.

— Niezupełnie. — Ale co innego mówić o pojedynku, kiedy się jest na emeryturze i siedzi się bezpiecznie w Los Angeles, a co innego zostać nagle zmuszonym do walki bez przygotowania. — Simms nie chciał mnie załatwić, ale wrobił mnie w coś, o czym wolałbym sam decydować.

— Więc sytuacja wygląda tak — mówi Charlie — że ty byłeś głupi opowiadając, jak to chciałbyś rozegrać ostatni pojedynek, a twój agent był głupi biorąc cię na serio.

— Tak to wygląda.

— I co chcesz robić z tym pasztetem?

— Powiem ci, ale jako mojemu staremu kumplowi Charlie’mu, a nie jako delegatowi związkowemu Gibbsowi:

— Wal — mówi Charlie.

— Zmyję się stąd — mówię. — Mam trzydzieści siedem lat, nie ćwiczyłem z bronią od roku, mam nową żonę…