I tak dalej aż do przesiadki w Reading, gdzie przerzuciła się na temat haniebnego postępowania profesora Peddicka.
— Narazić swoich bliskich na tak straszliwą udrękę — mówiła, stojąc na peronie i patrząc, jak Baine walczy z bagażem — żeby siedzieli przy oknie i niecierpliwie wypatrywali jego powrotu, i z upływem godzin dogasała w nich nadzieja… o, to szczyt okrucieństwa! Gdybym tylko wiedziała, jak on lekceważy uczucia swoich bliskich, nigdy nie zaprosiłabym go do naszego domu. Nigdy!
— Czy mamy zatelegrafować i ostrzec profesora Peddicka przed burzą? — szepnąłem do Verity, kiedy wsiadaliśmy do drugiego pociągu.
— Kiedy poszłam po wachlarz — odszepnęła, patrząc na Tossie która wsiadła pierwsza z Terence’em — czy ktoś wszedł do przedziału, ktokolwiek?
— Ani żywej duszy — zapewniłem.
— I Tossie tam siedziała przez cały czas?
— Poszła po Baine’a, kiedy jej matka zemdlała.
— Jak długo jej nie było?
— Tylko tyle, żeby sprowadzić Baine’a — powiedziałem i dodałem na widok jej zmartwionej miny: — Może wpadła na kogoś na korytarzu. I jeszcze nie wróciliśmy do domu. Może jeszcze kogoś spotkać w pociągu. Albo na stacji w Muchings End.
Lecz konduktor, który zaprowadził nas do przedziału, miał co najmniej siedemdziesiątkę, a na zadeszczonym peronie w Muchings End nie było żywej duszy, z tego czy z tamtego świata. Również w domu. Oprócz pułkownika Meringa i profesora Peddicka. Stanowczo powinienem był zatelegrafować.
— Miałem wspaniały pomysł — oznajmił pułkownik Mering, radośnie witając nas w deszczu.
— Mesiel, gdzie twój parasol? — przerwała mu pani Mering. — Gdzie twój płaszcz?
— Nie potrzebuję — odparł pułkownik. — Właśnie poszedłem obejrzeć mojego nowego czerwono nakrapianego srebrnego tancho. Całkiem sucho — zapewnił, chociaż wyglądał dość wilgotno i wąsy mu oklapły. — Nie mogłem się doczekać, żeby ci powiedzieć. Absolutnie wspaniały pomysł. Pomyślałem, że musimy od razu ci powiedzieć, prawda, profesorze? Grecja!
Pani Mering, wysiadając z powozu przy pomocy Baine’a, który osłaniał ją parasolem, spojrzała nieufnie na profesora Peddicka, jakby nie całkiem uwierzyła w jego materialność.
— Kreacja?
— Termopile — wyjaśnił uszczęśliwiony pułkownik. — Maraton, Hellespont, cieśnina przed Salaminą. Dzisiaj plan bitwy. Wpadłem na pomysł. Jedyny sposób, żeby obejrzeć ukształtowanie terenu. Wyobrazić sobie armie.
Rozległ się złowieszczy pomruk gromu, który pułkownik zignorował.
— Wakacje dla całej rodziny. Zamówić wyprawę Tossie w Paryżu. Odwiedzić madame Iritosky. Dzisiaj przyszedł od niej telegram że wyjeżdża za granicę. Przyjemna wycieczka. — Umilkł i czekał z uśmiechem na odpowiedź żony.
Pani Mering widocznie doszła do wniosku, że profesor Peddick żyje, przynajmniej na razie.
— Proszę mi powiedzieć, profesorze Peddick — zagadnęła głosem, któremu przydałoby się ciepłe okrycie — czy przed wyjazdem na tę „wycieczkę” zamierza pan powiadomić rodzinę o swoich planach? Czy pozwoli pan im dalej nosić żałobę, jak dotąd?
— Żałobę? — powtórzył profesor, wyciągając pince-nez.
— Co mówisz, moja droga? — zdziwił się pułkownik. Zahuczał następny grzmot, bardzo stosownie do okoliczności.
— Mesiel — powiedziała pani Mering — hodowałeś węża na łonie. — Wyciągnęła oskarżycielski palec w stronę profesora. — Ten człowiek oszukał tych, którzy mu zaufali, którzy przyjęli go pod swój dach, ale co najgorsze, oszukał własną rodzinę.
Profesor Peddick zdjął pince-nez i spojrzał przez szkła.
— Węża?
Przyszło mi do głowy, że możemy tutaj stać przez całą noc, a profesor Peddick i tak nie zrozumie ogromu swojej klęski, więc chyba powinienem interweniować, zwłaszcza że znowu zaczął padać deszcz. Zerknąłem na Verity, ale ona z nadzieją wpatrywała się w pusty podjazd.
— Profesorze — zacząłem, ale pani Mering już wpychała mu „Oxford Chronicie”.
— Niech pan przeczyta — rozkazała.
— Prawdopodobnie utonął? — Profesor nałożył pince-nez i znowu je zdjął.
— Czy wysłał pan telegram do siostry? — zapytał Terence. — Wiadomość, że płynie pan z nami w dół rzeki?
— Telegram? — powtórzył niejasno profesor i rozłożył „Chronicie”, jakby odpowiedź znajdowała się na drugiej stronie.
— Te telegramy, które pan wysłał z Abingdon — podsunąłem. — zapytałem, czy pan wysłał telegramy, a pan powiedział, że tak.
— Telegramy — mruknął. — Ach tak, już pamiętam. Wysłałem telegram do doktora Maroliego, autora monografii o podpisaniu Magna Carta. I do profesora Edelsweina w Wiedniu.
— Miał pan wysłać telegram do siostry i bratanicy — przypomniał mu Terence — i zawiadomić, co się z panem dzieje.
— Wielkie nieba — powiedział profesor. — Ale Maudie to rozsądna dziewczyna. Jeśli nie wróciłem do domu, odgadnie, że pojechałem na ekspedycję. Nie jest taka jak większość kobiet, co to ciągle się przejmują i myślą, że człowiek wpadł pod tramwaj.
— One nie myślą, że pan wpadł pod tramwaj — zaprzeczyła ponuro pani Mering. — One myślą, że pan utonął. Pogrzeb jest jutro o dziesiątej.
— Pogrzeb? — Profesor zajrzał do gazety. — Nabożeństwo o godzinie dziesiątej. Katedra Christ Church — przeczytał. — Na litość boską dlaczego wyprawiają mi pogrzeb? Przecież nie umarłem.
— Tak pan mówi — mruknęła podejrzliwie pani Mering.
— Musi pan natychmiast wysłać do nich telegram — wtrąciłem, zanim spróbowała pomacać jego ramię.
— Tak, natychmiast — poparła mnie pani Mering. — Baine, przynieś materiały piśmienne.
Baine skłonił się.
— Chyba wygodniej będzie państwu w bibliotece — zaproponował i miłosiernie wprowadził nas do domu.
Baine przyniósł pióro, papier, atrament i wycieraczkę do piór w kształcie jeża, a następnie herbatę, placuszki i bułeczki z masłem na srebrnej tacy. Profesor Peddick ułożył telegram do siostry i drugi do dziekana Christ Church, wyprawiono Terence’a do wioski, żeby je nadał, a Verity i ja skorzystaliśmy z jego nieobecności, żeby wymknąć się do pokoju śniadaniowego i zaplanować nasz następny ruch.
— I co dalej? — zapytała Verity. — Nikogo nie było na stacji. Ani tutaj. Pytałam kucharkę. Przez cały dzień nikt nie zapukał do drzwi. Jak tylko przestanie padać, powinniśmy przeskoczyć i powiedzieć panu Dunworthy’emu, że przegraliśmy.
— Dzień jeszcze się nie skończył — pocieszyłem ją. — Został obiad i cały wieczór. Zobaczysz, pan C. wpadnie przy zupie i ogłosi, że są potajemnie zaręczeni od Wielkanocy.
— Może masz rację — powiedziała Verity bez przekonania.
Ale nic nie wydarzyło się podczas obiadu, tylko pani Mering ponownie opowiedziała o swoich przeczuciach, które zdążyły już obrosnąć smakowitymi szczegółami.
— I kiedy tam stałam w kościele, zdawało mi się, że widzę przed sobą lady Godivę… oczywiście ubraną, w sukni z coventryskiego błękitu, z rozpuszczonymi długimi włosami, i znieruchomiałam z wrażenia, a ona ostrzegawczo uniosła świetlistą białą dłoń i rzekła: „Rzeczy nie są takie, jakie się wydają”.
Nic również nie wydarzyło się przy cygarach i porto, oprócz kompletnego opisu zalet nowego czerwono nakrapianego srebrnego tancho pułkownika Meringa. Przyłapałem się na niedorzecznej nadziei, że kiedy wrócimy do pań, będą siedziały wokół marynarza z rozbitego statku albo wydziedziczonego księcia, słuchając z przejęciem jego opowieści o zabłądzeniu w burzy, lecz kiedy pułkownik Mering rozsunął harmonijkowe drzwi, pani Mering spoczywała na kozetce, najwyraźniej znowu przytłoczona wzruszeniem, oddychając głęboko w perfumowaną chusteczkę, Tossie siedziała przy biurku i pisała w swoim pamiętniku, a Verity w fotelu na kółkach skwapliwie podniosła wzrok, jakby spodziewała się zobaczyć marynarza wśród nas.