— Niestety nie — odparła pani Mering. — Pojutrze wyjeżdżamy do Torquay.
Zdumiona Verity podniosła wzrok, a pułkownik opuścił gazetę.
— Mam zszarpane nerwy — wyjaśniła pani Mering, patrząc twardo na profesora Peddicka. — Tyle się wydarzyło przez ostatnie kilka dni. Potrzebuję konsultacji z doktorem Fawleighem. Może słyszał pan o nim. Jest ekspertem od spirytyzmu. Ektoplazma. A stamtąd pojedziemy do Kentu, żeby poznać rodziców pana St. Trewesa i poczynić przygotowania do ślubu.
— Ach — powiedział wielebny Arbitage. — Ale wrócą państwo w sierpniu, mam nadzieję. Nasz letni festyn odniósł taki sukces, że postanowiłem urządzić jarmark w dniu Św. Bartłomieja i oczywiście będziemy potrzebować wróżki. I kiermasz staroci. Pani Chattisbourne chciała zamiast tego zorganizować turniej wista, ale powiedziałem jej, że kiermasz staroci musi przejść do tradycji. I wszystko dzięki pani. Zacząłem już zbierać fanty. Panna Stiggins podarowała stojak na buty, a moja cioteczna babka przysłała rycinę „Bitwy pod Naseby”.
— Ach tak, Naseby! — ożywił się profesor Peddick. — Szarża kawalerii księcia Ruperta. Klasyczny przykład, jak ktoś był o krok od sukcesu, który nagle obraca się w klęskę, wszystko przez brak przewidywania.
Jeszcze przez chwilę dyskutowano o niebezpieczeństwach działania bez namysłu, po czym wielebny pan Arbitage opuścił nas, udzieliwszy błogosławieństwa. Tossie ledwie zauważyła jego odejście.
— Jestem trochę zmęczona — powiedziała, jak tylko Baine wyprowadził wielebnego. Pocałowała ojca i matkę.
— Wyglądasz blado — zauważyła pani Mering. — Morskie powietrze dobrze ci zrobi.
— Tak, mamo — przyznała obojętnie Tossie, jakby myślała o czym innym. Powiedziała „dobranoc” i poszła na górę.
— Już pora udać się na spoczynek — ogłosiła pani Mering i wstała. — To był długi… — przeszyła profesora świdrującym wzrokiem — i urozmaicony dzień dla nas wszystkich. Mesiel, musisz wstać wcześnie, żeby towarzyszyć profesorowi w podróży.
— Towarzyszyć profesorowi? — zająknął się pułkownik Mering. — Nie zostawię mojego czerwono nakrapianego srebrnego tancho.
— Na pewno wolałbyś osobiście dopilnować, żeby profesor Peddick gdzieś nie przepadł — rzekła stanowczo pani Mering. — Na pewno nie chcesz odpowiadać za pozostawienie drugiej rodziny w niewiedzy i żalu.
— Nie, skądże — ustąpił pokonany pułkownik. — Chętnie odwiozę pana do domu, profesorze.
Kiedy konsultowali się z Baine’em w sprawie pociągów, podszedłem do Verity i szepnąłem:
— Złożę raport rano, kiedy wyprowadzę Cyryla do stajni.
— Dobrze — przytaknęła bez zapału. Po raz ostatni ogarnęła spojrzeniem salon, jakby w nadziei, że pan C. jeszcze się pojawi. — Dobranoc — mruknęła i poszła na górę.
— Chodź, Cyrylu — powiedział Terence, patrząc na mnie znacząco. — Pora wyjść do stajni.
Ale nie zwróciłem na niego uwagi. Patrzyłem na biurko, gdzie Tossie zostawiła swój pamiętnik.
— Zaraz przyjdę — obiecałem i przesunąłem się tak, żeby zasłonić biurko. — Poszukam tylko książki do czytania.
— Książki! — prychnęła pani Mering. — Stanowczo za wielu ludzi czyta książki w naszych czasach. — I majestatycznie wypłynęła z pokoju.
— No chodź, Cyrylu — powtórzył Terence i Cyryl wstał chwiejnie. — Na dworze ciągle pada, Baine?
— Niestety tak, sir — potwierdził Baine i poszedł otworzyć im drzwi.
— Szarża Picketta! — mówił profesor Peddick do pułkownika Meringa. — W amerykańskiej bitwie pod Gettysburgiem. Kolejny doskonały przykład działania bez namysłu. Jak Overforce wytłumaczy szarżę Picketta?
Wyszli razem z salonu. Zamknąłem za nimi drzwi i pospieszyłem do biurka. Pamiętnik był otwarty, pióro i goździkowa wycieraczka zakrywały dolne dwie trzecie strony. Na górze napisano falbaniastym charakterem pisma: „Piętnasty czerwca”, a niżej: „Dzisiaj pojechaliśmy do Cov…”
Uniosłem wycieraczkę.
„…entry”, odczytałem. Literka „y” zawisła w próżni. Cokolwiek Tossie zapisała dla potomności o tym wielkim dniu, jeszcze tego nie zrobiła, ale we wcześniejszych wpisach mogła wymienić pana C.
Zamknąłem pamiętnik, chwyciłem z półki „Rozkwit i upadek cesarstwa rzymskiego” Gibbona, tom pierwszy i drugi, wetknąłem pamiętnik pomiędzy dwa tomy i odwróciłem się z książkami w ręku.
Za mną stał Baine.
— Chętnie zaniosę pamiętnik panny Mering na górę, żeby oszczędzić panu fatygi, sir — powiedział.
— Doskonale — odparłem i wyciągnąłem pamiętnik spomiędzy Gibbonów. — Właśnie chciałem go odnieść.
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Nie, w porządku — zapewniłem. — Wy go odnieście. Ja chyba przejdę się na spacer przed snem.
Wymówka zabrzmiała wręcz śmiesznie, skoro deszcz bębnił o szyby, i nie bardziej zasługiwała na wiarę niż wcześniejsze twierdzenie że zamierzałem odnieść Tossie pamiętnik. Ale Baine powtórzył tylko:
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Czy ktoś dzisiaj tu przyszedł? — zapytałem. — Oprócz wielebnego pana Arbitage’ a?
— Nie, sir.
— A do kuchennych drzwi? Domokrążca? Może ktoś szukał schronienia przed deszczem?
— Nie, sir. Czy to wszystko, sir?
Tak, to wszystko. A za kilka lat… co? Luftwaffe wykończy RAF i umożliwi lądowanie w Dover, a wnuki Tossie i Terence’a będą walczyć na plażach, łąkach, błoniach Christ Church i w Iffley — daremnie. Niemcy wywieszą nazistowskie flagi z balkonów pałacu Buckingham i przemaszerują defiladowym krokiem przez Muchings End, Oksford i Coventry. No, przynajmniej nie spalą Coventry. Tylko Parlament. I cywilizację.
I kontinuum czasoprzestrzenne kiedyś się naprawi. Chyba że naukowcy Hitlera odkryją podróże w czasie.
— Czy to wszystko, sir? — ponownie zapytał Baine.
— Tak, to wszystko — powiedziałem i otworzyłem drzwi. Deszcz natychmiast mnie zmoczył, co jakoś pasowało do mojego nastroju. Zrobiłem krok na zewnątrz.
— Pozwoliłem sobie umieścić przyjaciela pana St. Trewesa w pańskim pokoju, sir — poinformował mnie Baine.
— Dziękuję — powiedziałem z wdzięcznością. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i ruszyłem w stronę schodów.
— Panie Henry — odezwał się Baine.
— Tak?
Cokolwiek jednak zamierzał powiedzieć, chyba się rozmyślił.
— Doskonała książka. „Rozkwit i upadek”.
— Pouczająca i budująca — przyznałem i poszedłem do łóżka.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Kasiu, pocałuj mnie; nasz ślub w niedziele
Rano poczułem się lepiej. Kiedy zszedłem z Cyrylem o szóstej, deszcz ustal, niebo było błękitne i mokra trawa lśniła jak diamenty.
A nadzieja stanowi nieodłączny atrybut podróży w czasie. Jeśli czegoś nie załatwisz za pierwszym razem, możesz znowu próbować aż do skutku, a przynajmniej ktoś inny może próbować, więc za tydzień albo za rok, kiedy biegła sądowa wreszcie odcyfruje pamiętnik, Carruthers albo Warder, albo jakiś tępy młody rekrut wrócą do piętnastego i dopilnują, żeby pan C. zjawił się w odpowiedniej chwili.