Nie udało nam się, ale w międzyczasie tamci mogli rozwiązać tajemnicę Waterloo i samokorekty. Może właśnie teraz T.J. i pan Dunworthy wysyłają kogoś, żeby zatrzymał mnie w drodze do stacji kolejowej, nie dopuścił do spotkania z Terence’em i ingerencji w jego życie miłosne. Albo żeby rozdzielił profesora Peddicka i profesora Overforce’a. Albo żeby powstrzymał Verity przed wejściem do Tamizy i uratowaniem Księżniczki Ardżumand. Albo żeby wysłał mnie na pierwszą wojnę światową w celu wyleczenia dyschronii.
Kot dopłynąłby do brzegu, Terence poślubiłby Maud, a Luftwaffe zbombardowałaby Londyn. A ja nigdy nie spotkałbym Verity — Mała cena za uratowanie wszechświata. Warta poświęcenia.
I nie odczuwałbym żadnej straty, bo wcale bym jej nie poznał. Zastanowiło mnie, czy Terence to odczuwał, czy jakąś częścią świadomości wiedział, że stracił swoją prawdziwą miłość. A jeśli tak, co odczuwał? Sentymentalny żal, jak w jego wiktoriańskich poematach? Czy palącą, niezaspokojoną potrzebę? Czy po prostu ogólną szarość?
Zaprowadziłem Cyryla do stajni. Księżniczka Ardżumand wyszła z nami i kroczyła pierwsza po mokrej trawie, z wysoko uniesionym ogonem, i co chwila zawracała, żeby otrzeć się o moje kostki lub tylne łapy Cyryla. W stajni rozległ się jakiś hałas i wielkie wrota uchyliły się ze skrzypieniem.
— Kryj się — szepnąłem, złapałem Księżniczkę Ardżumand i schroniłem się w kuchennych drzwiach. Stajenny, najwyraźniej ledwie rozbudzony, rozwarł wrota do końca i woźnica wyprowadził dwa konie zaprzężone do powozu. Powóz, który zawiezie profesora Peddicka i pułkownika Meringa na stację.
Obejrzałem się na dom. Baine wynosił bagaże i ustawiał je na frontowych schodach. Profesor Peddick stał obok niego w swojej akademickiej todze i birecie, przyciskając do brzucha czajnik z rybami, i rozmawiał z Terence’em.
— Chodź — szepnąłem do Cyryla i ruszyłem w stronę bocznego wejścia do stajni.
Księżniczka Ardżumand wiła się jak piskorz w moich ramionach, próbując się wyrwać. Wypuściłem ją, a ona pomknęła jak strzała przez trawnik. Zaprowadziłem Cyryla do bocznych drzwi.
— Udawaj, że byłeś tutaj przez całą noc — nakazałem, a Cyryl szybko wskoczył na swoje posłanie z worka, okręcił się trzy razy, klapnął na brzuch i zaczął głośno chrapać. — Dobry piesek — pochwaliłem go i wyszedłem ze stajni. I wpadłem na Terence’a.
— Przyprowadziłeś Cyryla? — zapytał.
— Właśnie się położył — odpowiedziałem. — Co się stało? Pani Mering mnie zobaczyła?
Pokręcił głową.
— Baine obudził mnie rano i powiedział, że pułkownik Mering zachorował i czy mogę odwieźć profesora Peddicka do Oksfordu, chyba przeziębił się wczoraj, kiedy łowił pstrągi, a pani Mering chce mieć pewność, że profesor dotarł do domu. Właściwie to rozsądny pomysł. On gotów wysiąść z pociągu, jeżeli zobaczy wzgórze, które przypomni mu bitwę pod Hastings czy coś innego. Pomyślałem, że zabiorę Cyryla. Pomyślałem, że powinien trochę odpocząć od… — urwał i zaczął od początku — zwłaszcza że nie pojechał wczoraj do Coventry. On jest w stajni?
— Obok beli siana — odparłem, lecz kiedy Terence otworzył drzwi Cyryl stał tuż za nimi, machając całym baryłkowatym tułowiem.
— Chcesz się przejechać pociągiem, staruszku? — zapytał Terence i obaj pomaszerowali radośnie do domu.
Zaczekałem, aż powóz odjechał i Baine wrócił do domu, potem przebiegłem do kępy szczodrzeńca, zanim stajenny wrócił ziewając do stajni, a następnie przekroczyłem obramowanie z ozdobnych roślin i ruszyłem przez trawnik do krokieta w stronę belwederku.
Ktoś tam był. Obszedłem dookoła wierzbę płaczącą i schowałem się za krzakiem bzu. Ciemna postać siedziała zgarbiona na ławce. Kto tam siedział o tej porze? Pani Mering, czatująca na duchy? Baine, nadrabiający zaległości w lekturze?
Rozchyliłem gałązki bzu, żeby lepiej widzieć, strząsając fontannę wody na mój blezer i flanelowe spodnie. Ktokolwiek to był, dokładnie owinął się płaszczem i naciągnął kaptur na głowę. Tossie, czekająca na randkę z mężczyzną swojego życia? Czy tajemniczy pan C. we własnej osobie?
Ze swojego miejsca nie widziałem twarzy zakapturzonej osoby. Musiałem podejść do belwederku z drugiej strony. Ostrożnie puściłem gałązki, znowu wywołując fontannę, i nadepnąłem na Księżniczkę Ardżumand.
— Miaurrr! — wrzasnęła.
Tajemnicza postać poderwała się z ławki. Kaptur spadł.
— Verity! — zawołałem.
— Ned?
— Mrrrauu! — narzekała Księżniczka Ardżumand. Podniosłem ją, żeby sprawdzić, czy nie zrobiłem jej krzywdy.
— Mrau — powiedziała i zaczęła mruczeć. Zaniosłem ją do belwederku, gdzie czekała Verity.
— Co ty tutaj robisz? — zapytałem.
Verity wyglądała blado jak jeden z duchów pani Mering. Miała na sobie przemoczony płaszcz, widocznie jakieś wieczorowe okrycie a pod nim białą koszulę nocną.
— Jak długo tutaj siedzisz? — zapytałem. Księżniczka Ardżumand zaczęła się kręcić, więc ją puściłem. — Nie musiałaś zdawać raportu. Mówiłem ci, że sam to zrobię, kiedy odprowadzę Cyryla. Co pan Dunworthy mówił o… — zobaczyłem jej twarz. — Co się stało?
— Sieć nie chce się otworzyć — powiedziała.
— Co to znaczy: nie chce?
— To znaczy, że czekam tutaj od trzech godzin. Nie chce się otworzyć.
— Usiądź i powiedz mi dokładnie, co się stało — poprosiłem, wskazując ławkę.
— Nie chce się otworzyć! — krzyknęła. — Nie mogłam spać i pomyślałam, że im szybciej się zgłosimy, tym lepiej, i zdążę wrócić, zanim wszyscy wstaną, więc poszłam do miejsca skoku, ale sieć się nie otworzyła.
— To nie jest miejsce skoku?
— Nie, jest tam. Widać migotanie. Ale kiedy tam wchodzę, nic się nie dzieje.
— Może coś źle zrobiłaś? Na pewno stanęłaś we właściwym miejscu?
— Stałam w dziesięciu różnych miejscach — odparła niecierpliwie. — Nie chce się otworzyć!
— No dobrze, dobrze — powiedziałem. — Może ktoś tu był? Ktoś, kto mógł cię zobaczyć. Pani Mering albo Baine…
— Pomyślałam o tym. Za drugim razem poszłam nad rzekę i do sadzawki, i do ogrodu, ale nikogo tam nie było.
— Nie nosisz niczego z tej epoki?
— O tym też pomyślałam, ale koszulę przeniosłam w swoim bagażu i nie cerowałam jej ani nie przyszywałam guzików.
— Może chodzi o ciebie — powiedziałem. — Sam spróbuję.
— O tym nie pomyślałam — przyznała, nabierając otuchy. — Następny styk powinien być w każdej chwili.
Wyprowadziła mnie z belwederku na spłachetek trawy, obok kępy różowych peonii. Trawa już lekko migotała. Pospiesznie sprawdziłem ubranie. Blezer, flanelowe spodnie, koszulę, buty i skarpetki miałem na sobie podczas skoku.
Powietrze zalśniło. Wszedłem w sam środek trawy. Światło nabierało mocy.
— Czy tak było, kiedy próbowałaś? — zapytałem.
Światło nagle zgasło. Skroplona wilgoć zalśniła na peoniach.
— Tak — potwierdziła Verity.
— Może to mój kołnierzyk. — Odpiąłem kołnierzyk i podałem jej — Nie potrafię rozróżnić mojego i tego, który pożyczyłem od Elliotta Chattisbourne.
— Nie chodzi o twój kołnierzyk — zaprzeczyła Verity. — To nie ma sensu. Utknęliśmy tutaj. Tak jak Carruthers.
Nagle doznałem wizji, że zostajemy tutaj na zawsze, gramy w krokieta, jemy kedgeree na śniadanie i pływamy łódką po Tamizie, a Verity zanurza dłoń w brązowej wodzie i spogląda na mnie spod ronda kapelusza ozdobionego wstążkami.