— Sieć nie chciała się otworzyć? — zapytał Finch.
— Właśnie dlatego zostawiłem wiadomość — wyjaśniłem. — Nie chciała się otworzyć dla żadnego z nas. Verity próbowała o trzeciej rano. — Tknęła mnie nagła myśl. — Kiedy pan stąd przeskoczył?
— O wpół do trzeciej.
— Tuż przed próbą Verity — stwierdziłem. — Ile było poślizgu?
— Wcale — odparł z zaniepokojoną miną. — Ojej, pan Lewis mówił, że coś takiego może się zdarzyć.
— Co takiego?
— Kilka jego modeli Waterloo pokazało aberracje w sieci z powodu niekongruencji.
— Jakiego rodzaju aberracje? — zapytałem, znowu podnosząc głos.
— Defekt otwarcia, błędna lokalizacja.
— Co to znaczy „błędna lokalizacja”?
— W dwóch symulacjach historyk przy powrotnym skoku trafił do zupełnie innego miejsca. Nie tylko poślizg czasowy, ale zupełnie inna lokalizacja czasoprzestrzenna. W jednym przypadku Meksyk, rok 1872.
— Muszę powiedzieć panu Dunworthy’emu — oświadczyłem, ruszając do miejsca skoku. — Jak dawno temu pan przeszedł?
— Za dwadzieścia dziesiąta — odparł, biegnąc za mną truchcikiem i wyjął kieszonkowy zegarek. — Dwanaście minut temu.
Dobrze. Więc zostały tylko cztery minuty do następnego styku. Minąłem belwederek i podbiegłem do miejsca, gdzie zniknęła Verity.
— Pan myśli, że to dobry pomysł? — zapytał zdenerwowany Finch — Jeśli sieć nie działa jak należy…
— Verity może być w Meksyku albo Bóg wie gdzie — rzuciłem.
— Ale przecież ona wróci, proszę pana, jak tylko się zorientuje, że pomyliła lokalizację.
— Chyba że sieć się nie otworzy — odparłem, szukając miejsca gdzie stała Verity.
— Ma pan rację — zgodził się Finch. — Jak mogę pomóc? W domu czekają na mój powrót z Little Rushlade — wskazał kosz — ale…
— Niech pan zaniesie kapustę do Chattisbourne’ów i wróci tutaj po mnie. Jeśli mnie nie będzie, proszę przekazać panu Dunworthy’emu, co się stało.
— Tak, sir — powiedział. — A jeśli sieć się nie otworzy?
— Otworzy się — mruknąłem ponuro.
— Tak, sir — powtórzył i oddalił się pospiesznie z koszem w rękach.
Spojrzałem twardo na trawę, próbując wywołać migotanie. Ciągle trzymałem kotkę i nie mogłem jej po prostu wypuścić. Gotowa wejść do sieci w ostatniej chwili, a ja wcale nie potrzebowałem następnej niekongruencji.
Zostały mi jeszcze trzy minuty. Przedarłem się przez bzy z powrotem do miejsca kłótni Tossie i Baine’a, żeby wypuścić kotkę tam, gdzie ją zobaczą.
Sytuacja bynajmniej nie uległa poprawie.
— Jak śmiesz! — krzyczała Tossie.
— „Daj pokój, Kasiu, nie bądź taka kwaśna” — zacytował Baine. — Jak śmiesz nazywać mnie Kasią, niby jakąś pospolitą służącą podobną do ciebie!
Przykucnąłem i postawiłem na ziemi Księżniczkę Ardżumand. Pomaszerowała przez krzaki w stronę Tossie, a ja wróciłem biegiem na miejsce skoku.
— Zamierzam powiedzieć mojemu narzeczonemu o twoim bezczelnym zachowaniu — krzyczała Tossie. Chyba nie zauważyła Księżniczki Ardżumand. — Kiedy pobierzemy się z panem St. Trewesem. każę mu kandydować do parlamentu i wprowadzić prawo, które zabroni służbie czytać i wymyślać idee.
Rozległ się słaby szum i powietrze zaczęło migotać. Wszedłem w środek migotania.
— I zamierzam zapisać w pamiętniku wszystko, co mi powiedziałeś — ciągnęła Tossie — żeby moje dzieci i dzieci moich dzieci wiedziały jaki bezczelny, zuchwały, barbarzyński, pospolity… co ty robisz?
Sieć migotała na całego i nie odważyłem się z niej wyjść. Wyciągnąłem szyję, żeby coś zobaczyć spoza bzów.
— Co ty robisz? — wrzeszczała Tossie. — Puść mnie! — Seria okrzyczków. — Natychmiast postaw mnie na ziemi!
— Mam tylko twoje dobro na sercu — odparł Baine. Spojrzałem na wzbierającą światłość i próbowałem ocenić, ile jeszcze mam czasu. Niewiele. Nie mogłem ryzykować czekania na następny styk, skoro Verity wylądowała Bóg wie gdzie. W 1870 w Meksyku była rewolucja, prawda?
— Każę cię za to aresztować! — Głuche odgłosy, jakby uderzenia w klatkę piersiową. — Ty okropny, arogancki, nieokrzesany brutalu!
— „I tak okiełznam jej szaleńczy upór — zacytował Baine. — Kto umie lepiej poskromić złośnicę, niech zawiadomi całą okolicę”.
Powietrze wokół mnie rozbłysło.
— Jeszcze nie — powiedziałem i jak na życzenie światło przygasło. — Nie! — zawołałem i sam już nie wiedziałem, czy chcę, żeby sieć się otwarła, czy nie chcę.
— Puść mnie! — zażądała Tossie.
— Jak panienka sobie życzy! — odparł Baine. Światło z sieci zajaśniało mocniej i objęło mnie.
— Czekaj! — zawołałem i kiedy sieć się zamknęła, zdawało mi się, że usłyszałem plusk.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
— Czy umiesz wiosłować? — zapytała Owca podając jej dwa druty do trykotowania.
— Tak, trochę… ale nie na lądzie… i nie drutami… — zaczęła mówić Alicja, lecz oto nagle druty w jej rękach przemieniły się w wiosła i odkryła, że siedzą w małej łódeczce ślizgającej się po powierzchni między brzegami: nie pozostawało więc nic innego, jak wiosłować z całej mocy.
Gdziekolwiek trafiłem, nie wylądowałem w laboratorium. Pokój wyglądał jak stara sala wykładowa w Balliol. Na jednej ścianie wisiała tablica, a nad nią staroświecka rolka na mapy. Na drzwiach przyklejono taśmą liczne ogłoszenia.
A jednak to wyraźnie było laboratorium. Na długim metalowym stole stał rząd prymitywnych komputerów z cyfrowymi procesorami i monitorów, połączonych szarymi, żółtymi i pomarańczowymi kablami oraz złączami adapterów.
Obejrzałem się na sieć, z której właśnie wyszedłem. Nic więcej, tylko krąg narysowany kredą na podłodze, z wielkim X naklejonym pośrodku taśmą samoprzylepną. Za nim, podłączony do niego jeszcze groźniejszą z wyglądu plątaniną przewodów i miedzianych drutów, leżał przerażający stos kondensatorów, metalowych skrzynek najeżonych pokrętłami i przyciskami, rurek z PCW, grubych kabli, wtyczek i oporników, wszystko okręcone zwojami szerokiej srebrnej taśmy. Widocznie to był mechanizm sieci, chociaż nie potrafiłem sobie wyobrazić, żeby to urządzenie mogło przenieść kogoś na drugą stronę ulicy, a co dopiero wstecz w czasie.
Uderzyła mnie straszliwa myśl. A jeśli to jednak jest laboratorium? A jeśli niekongruencja zmieniła więcej niż małżeństwo Terence’a i Maud oraz bombardowanie Berlina?
Powoli podszedłem do drzwi, modląc się w duchu, żeby ogłoszenia nie pochodziły z 2057 roku. I nie były po niemiecku.
Nie były. Najwyższe ostrzegało: „Zabrania się parkować na Broad, Parks Road i na parkingu Naffield College, pod karą odholowania”, co brzmiało po faszystowsku, no, ale Zarząd Parkingów zawsze był faszystowski. I nie widziałem tam żadnej swastyki, ani na rozkładzie kolejowym poniżej. Duże ogłoszenie na różowym papierze przypominało: „Upłynął termin opłat za trymestr św. Hilarego. Kto nie zapłacił, niech natychmiast zgłosi się do kwestora”.