A jeszcze niżej nieuniknione: „Kiermasz staroci i zbiórka na sieroty pandemii, kościół św. Michała przy północnej bramie. Piąty kwietnia, 10-16. Ceny okazyjne. Skarby. Rupiecie”.
No, to stanowczo nie była nazistowska Anglia. Anglia po pandemii.
Przejrzałem ogłoszenia. Na żadnym nie podano roku, w ogóle żadnych dat z wyjątkiem kiermaszu staroci w kościele św. Michała przy północnej bramie, co też nie było pewne. Widziałem ogłoszenia sprzed roku na tablicy ogłoszeń w Balliol.
Podszedłem do okna, oderwałem taśmę w jednym rogu i odchyliłem papier. Wyjrzałem na frontowy dziedziniec Balliol w piękny wiosenny dzień. Bzy przed kaplicą kwitły, a pośrodku dziedzińca wielki buk wypuszczał młode listki.
Teraz na środku dziedzińca rósł orzechowiec, co najmniej trzydziestoletni. Zatem wylądowałem przed 2020 rokiem, ale po pandemii, a rozkład pociągów oznaczał, że metro jeszcze nie dotarło do Oksfordu. I już wynaleziono podróże w czasie. Pomiędzy 2013 a 2020 rokiem.
Wróciłem do komputerów. Na środkowym monitorze migał napis: NACIŚNIJ RESET.
Nacisnąłem i zasłony nad siecią opadły z plaśnięciem. Nie był przezroczyste, tylko zakurzone, ciemnoczerwone i aksamitne, jak w amatorskim teatrzyku.
CEL? — migał teraz ekran. Nie miałem pojęcia, jakiego systemu koordynatów używali w latach dwudziestych. Pan Dunworthy opowiadał mi o podróżach czasowych na chybił trafił, jakie odbywano w dawnych czasach, bez koordynatów Pulhaskiego, bez zabezpieczeń i sprawdzania parametrów, bez żadnego pojęcia, dokąd przeskakują i kiedy wrócą. Dawne, dobre czasy.
Ale przynajmniej komputer posługiwał się angielskim, nie żadnym prymitywnym kodem. Wklepałem: OBECNA LOKALIZACJA?
Ekran zgasł, po czym znowu zaczął migać. BŁĄD.
Pomyślałem przez minutę, potem wpisałem: POMOC.
Ekran znowu zgasł i pozostał pusty. Cudownie.
Zacząłem naciskać klawisze funkcyjne. Ekran znowu rozbłysnął. CEL?
Za drzwiami rozległ się hałas. Rozejrzałem się rozpaczliwie za jakąś kryjówką. Żadnej nie znalazłem. Oprócz sieci, która nie była żadną kryjówką. Zanurkowałem za czerwone aksamitne kotary i zaciągnąłem je szczelnie.
Ktokolwiek był pod drzwiami, miał kłopoty z wejściem. Sporo było szczękania i zgrzytania, zanim drzwi się otwarły.
Wycofałem się na środek sieci i zamarłem w bezruchu. Usłyszałem zamykanie drzwi, a potem cisza.
Wytężyłem słuch. Nic. Czyżby ten ktoś zmienił zdanie i wyszedł? Ostrożnie zrobiłem krok w stronę krawędzi koła i uchyliłem zasłonę o milimetr. Piękna młoda kobieta stała przy drzwiach, przygryzając wargę i patrząc prosto na mnie.
Zwalczyłem odruch, żeby odskoczyć z powrotem. Ona mnie nie widziała. Chyba nawet nie widziała sieci. Wydawała się pogrążona we własnej wewnętrznej wizji.
Nosiła białą suknię do kostek, która mogła pochodzić z każdej dekady po roku 1930. Długie rude włosy miała związane w zapętlony koński ogon epoki millenium, ale to nic nie znaczyło. Historycy w latach pięćdziesiątych również nosiły takie fryzury, a także warkocze, koki, siatki, cokolwiek, byle jakoś utrzymać w porządku długie włosy wymagane przy skokach.
Młoda kobieta wyglądała na młodszą od Tossie, ale prawdopodobnie była starsza. Nosiła obrączkę. Kogoś mi przypominała. Nie Verity, chociaż pełen determinacji wyraz jej twarzy skojarzył mi się z Verity. I nie lady Schrapnell ani żadną z jej przodkiń. Kogoś, kogo spotkałem na którymś kiermaszu staroci?
Przyjrzałem się jej zmrużonymi oczami, szukając skojarzenia. Włosy miały niewłaściwy kolor. Nie powinny być jaśniejsze? Może rudoblond?
Stała tak przez długą chwilę, podobna do Verity — przestraszona, rozgniewana, zdeterminowana — a potem szybko podeszła do komputerów, poza moim polem widzenia.
Znowu cisza. Nadsłuchiwałem cichego kliknięcia klawiszów z nadzieją, że nie ustawiała skoku. Ani nie wpisywała polecenia, żeby podnieść zasłony.
Nic nie widziałem z tego miejsca. Ostrożnie przesunąłem się do następnej szparki pomiędzy zasłonami i wyjrzałem. Stała przed komputerami i wpatrywała się w ekrany czy raczej gdzieś poza nie, a na jej twarzy wciąż malowała się determinacja.
I coś jeszcze, czego nigdy nie widziałem na twarzy Verity, nawet kiedy Terence nam powiedział, że zaręczył się z Tossie — błysk szaleńczej desperacji.
Przy drzwiach coś zachrobotało. Kobieta odwróciła się i natychmiast ruszyła w stronę drzwi. I znowu znikła mi z oczu. Osobnik przy drzwiach widocznie miał klucz. Zanim wróciłem na mój pierwotny punkt obserwacyjny, stał w otwartych drzwiach i patrzył na nią.
Nosił dżinsy, obszarpany sweter i okulary. Włosy miał jasnobrązowe, dość długie i nijako obcięte, jakie zwykle noszą historycy, ponieważ można je ułożyć w stylu prawie każdej epoki, i również wyglądał znajomo, chociaż pewnie tylko ze względu na wyraz twarzy, który rozpoznałbym wszędzie. Nic dziwnego. Taki wyraz twarzy miałem za każdym razem, kiedy patrzyłem na Verity.
Trzymał opasły plik papierów i folderów, i wciąż ściskał w ręku klucz od laboratorium.
— Cześć, Jim — powiedziała kobieta odwrócona do mnie plecaki, a ja żałowałem, że nie widzę jej twarzy.
— Co ty tu robisz? — zapytał głosem, który znałem równie dobrze Jak własny. Dobry Boże! Patrzyłem na pana Dunworthy’ego.
Pan Dunworthy! Opowiadał mi historie o niemowlęctwie podróży w czasie, ale ja zawsze myślałem o nim jak, no wiecie, o panu Dunworthym. Nie wyobrażałem go sobie jako chudego okularnika. Młodego. I zakochanego w kimś bez wzajemności.
— Przyszłam z tobą porozmawiać — wyjaśniła. — I z Shojim. Gdzie on jest?
— Na spotkaniu z dyrem — odparł pan Dun… Jim. — Znowu.
Podszedł do stołu i zwalił stertę papierów na jeden koniec. Zmieniłem punkt obserwacyjny, życząc sobie, żeby przestali się kręcić.
— Zły okres? — zapytała.
— Najgorszy — odparł, szukając czegoś w papierach. — Mamy nowego kierownika wydziału historii, odkąd wyszłaś za Bitty’ego. Pan Arnold P. Lassiter. „P” jak Pedant. Jest taki ostrożny, że nie zrobiliśmy żadnego skoku od trzech miesięcy. „Podróże w czasie to ryzyko, którego nie należy podejmować bez kompletnej wiedzy o ich działaniu”. Co oznacza wypełnianie formularzy i następnych formularzy. Żąda kompletnej analizy każdego skoku… każdego, na który zezwoli, czyli bardzo niewielu… sprawdzanie parametrów, wykresy poślizgów, statystyczne prawdopodobieństwo kolizji, sprawdzanie bezpieczeństwa… — Przestał szukać. — Jak weszłaś do laboratorium?
— Nie było zamknięte na klucz — skłamała. Wykręciłem głowę szukając takiego ustawienia, żeby widzieć jej twarz.
— Cudownie — stwierdził Jim. — Jeśli Pedant się dowie, dostanie spazmów. — Znalazł poszukiwany folder i wyciągnął go ze stosu. — Dlaczego nie przyprowadziłaś Bitty’ego Biskupa? — zapytał niemal wojowniczym tonem.
— Jest w Londynie, apeluje do władz Kościoła anglikańskiego. Jim zmienił się na twarzy.
— Słyszałem, że Coventry uznano za nieistotną — powiedział. — Tak mi przykro, Lizzie.
Coventry. Lizzie. Więc to była Elizabeth Bittner, żona ostatniego biskupa Coventry. Krucha, siwowłosa dama, którą przesłuchiwałem w Coventry. I dlatego myślałem, że powinna mieć jaśniejsze włosy.
— Nieistotna — powtórzyła. — Katedra nieistotna. Potem ogłoszą, że religia jest nieistotna, a potem Sztuka i Prawda. Nie mówiąc o Historii.