Cieszyłbym się, gdyby odpowiedź czekała właśnie tam, w laboratorium w 2018 roku, ale cokolwiek spowodowało poślizg, z pewnością nie wywołali go Jim Dunworthy ani Shoji Fudżisaki. Oni nie robili żadnych skoków.
Gdyby był tutaj Herkules Poirot, niewątpliwie przedstawiłby zgrabne rozwiązanie nie tylko Zagadki Kłopotliwej Niekongruencji, lecz również tajemnicy Książątek z Tower, Kuby Rozpruwacza i wysadzenia w powietrze katedry Św. Pawła. Lecz nie było go ani tego elegancika lorda Petera Wimseya, a gdyby byli, zabrałbym im marynarki i okrył sobie kolana.
W trakcie tych rozmyślań nagle uświadomiłem sobie, że patrzę na nierówność w smolistej czerni muru, która mogła być zaprawą pomiędzy kamieniami, a to oznacza światło.
Rozpłaszczyłem się na ścianie, lecz światło — czy raczej bardzo maleńka nieobecność ciemności — nie migotało ani nie narastało jak coraz bliższy płomień pochodni.
I nie miało czerwonożółtej barwy światła latarni. Było tylko odrobinę bardziej szare od ciemności. Widocznie naprawdę cierpiałem na dyschronię, skoro upłynęło całe pięć minut, zanim zaświtała mi inna możliwość: że egipskie ciemności panowały z powodu nocy i rzeczywiście siedziałem w wieży. A droga do wyjścia prowadziła w dół.
Mało nie upadłem i obtarłem sobie prawą dłoń, zanim zaświtała mi kolejna możliwość: jeśli zaczekam jeszcze pół godziny, nie zabiję się przy schodzeniu.
Znowu usiadłem na stopniu, oparłem głowę o ścianę i patrzyłem, jak narasta szarość.
Przyjąłem założenie, że ciemność oznacza loch, i w konsekwencji widziałem wszystko na opak. Czy tak samo postępowaliśmy wobec niekongruencji? Czy przyjęliśmy niesłuszne założenie?
Historia roi się od błędnych założeń — Napoleon zakładał, że Nev wziął Quatre Bras, Hitler zakładał, że inwazja nastąpi w Calais, saski król Harold zakładał, że ludzie Wilhelma Zdobywcy wycofują się zamiast wciągać go w pułapkę.
Czy przyjęliśmy błędne założenie wobec niekongruencji? Czy istniało jakieś prawidłowe podejście, które wszystko wyjaśniało — od braku poślizgu przy skoku Verity po nadmierny poślizg w 2018 roku? Czy z właściwego punktu widzenia wszystko pasowało — Księżniczka Ardżumand i Carruthers, i strusia noga biskupa, i te wszystkie przeklęte kiermasze staroci, i nawet wikary, nie licząc psa — i wszystko miało sens?
Widocznie zasnąłem, bo kiedy otworzyłem oczy, był jasny dzień i na schodach rozbrzmiewały głosy.
Rozejrzałem się dziko po wąskiej wieży, jakbym mógł gdzieś znaleźć kryjówkę, i popędziłem w górę po schodach.
Pokonałem co najmniej pięć stopni, zanim uświadomiłem sobie, że powinienem liczyć stopnie, żeby trafić z powrotem na miejsce skoku. Sześć, siedem, osiem, liczyłem bezgłośnie, wchodząc za następny zakręt. Dziewięć, dziesięć, jedenaście. Przystanąłem i nadsłuchiwałem.
— Czyżyściech tydachówki załuszyli? — zapytała kobieta.
To brzmiało jak średniowieczny angielski, więc miałem rację, że trafiłem do średniowiecza.
— Dobrupani Boetoneer, tydachówki niprzyśli — odpowiedział mężczyzna.
— Tydachówki trzazałuszyć wtynitydziń — oświadczyła kobieta.
— Nimożebne — odparł mężczyzna.
Nie rozumiałem, co mówią, ale słyszałem tę rozmowę już kilka razy, ostatnio przed południowymi drzwiami kościoła św. Michała. Kobieta chciała wiedzieć, dlaczego coś nie zostało zrobione. Mężczyzna się tłumaczył. Kobieta, która na pewno była wczesną antenatką lady Schrapnell, mówiła, że nic jej nie obchodzi, to musi być zrobione na czas przed kiermaszem staroci.
— Nimouże bydź, doubrupani Boetoneer — mamrotał mężczyzna. — Toż trzebaby wiency ruboutnikuf niżmomy.
— Tako wiencyweźmi, Gruwens — burknęła kobieta. Kamień szczęknął o kamień i kobieta krzyknęła:
— Paczino, Gruwens! Tyn stoupiń siechwieje.
Wrzeszczała na niego za obluzowany stopień. Dobrze. Miałem nadzieję, że porządnie natrze mu uszu.
— Każewoum naprawidź nocom — warknęła.
— Ni trza takożeu gadoć — uspokajał ją robotnik.
Ciągle szli do góry. Zadarłem głowę i próbowałem odgadnąć, czy a szczycie wieży znajduje się jakieś pomieszczenie lub platforma.
— Toć zrobim bezouchyby, dobroupani Boetonner.
Botoner. Czy ta kobieta to była Ann Botoner albo Mary, która budowała iglicę katedry w Coventry? Czy to była ta wieża?
Ponownie ruszyłem w górę, starając się nie hałasować i licząc stopnie. Dziewiętnaście, dwadzieścia.
Na szczycie była platforma z widokiem na otwartą przestrzeń, spojrzałem w dół. Dzwony. Czy raczej miejsce na zawieszenie dzwonów. Właśnie ustaliłem swoją lokalizację czasoprzestrzenną. To była wieża katedry Coventry w tym roku, kiedy ją zbudowano. 1395.
Nie słyszałem ich. Wróciłem na schody i ostrożnie zszedłem dwa stopnie. I prawie na nich wpadłem.
Stali tuż poniżej. Widziałem czubek białego czepca. Wskoczyłem ta platformę i pobiegłem dalej po schodach, i prawie nadepnąłem na gołębia.
Skrzeknął i wzbił się w powietrze, łopocząc skrzydłami niczym nietoperz, a potem przeleciał obok mnie i sfrunął na platformę.
— Sio! — krzyknęła jaśnie pani Bo toner. — Sio! Te diable poumioty!
Czekałem gotów do ucieczki, próbując nie sapać, ale oni nie zeszli wyżej. Ich głosy budziły dziwaczne echo, jakby przeszli na drugi koniec platformy. Po chwili podkradłem się bliżej, żeby ich zobaczyć.
Mężczyzna miał brązową koszulę, skórzane nogawice i zbolały wyraz twarzy. Potrząsał głową.
— Nii, dobroupani Marree — mówił. — To bydzieu najmnij dwinidzieli.
Mary Botoner. Spojrzałem z zainteresowaniem na tę antenatkę biskupa Bittnera. Nosiła luźną czerwono-brązową szatę z szerokimi rękawami rozciętymi tak, żeby pokazać żółty spód, spiętą metalowym pasem, który opadał dość nisko. Lniany czepiec ciasno opinał jej pulchną średniowieczną twarz. Kogoś mi przypominała. Lady Schrapnell? Panią Mering? Nie, kogoś starszego. Z siwymi włosami? Pokazywała jakieś rzeczy i kręciła głową.
— Tedżwi trzazrobidź dopiętku — powiedziała. Robotnik gwałtownie potrząsnął głową.
— Nimożeubydź, dobrupani Boetonner. Kobieta tupnęła nogą.
— Tako mabydź, Gruwens. — Ruszyła w stronę schodów. Odskoczyłem, gotów do ucieczki w górę, ale dyskusja widocznie się skończyła.
— Allepani Boetonner — błagał robotnik, idąc za nią. Skradałem się za nimi, trzymając się jeden zakręt z tyłu.
— Muszesami nimougem zmieniouć — skomlał robotnik, wlokąc się za nią jak zbity pies.
Zbliżałem się do miejsca przeskoku.
— Dzoo tto jess? — syknęła kobieta.
Ostrożnie zszedłem o jeden stopień niżej, a potem jeszcze jeden, aż ich zobaczyłem. Mary Botoner wskazywała na coś w murze.
— To znouwu źlezrobione — oznajmiła, a nad jej głową jak aureola zamigotało słabe światło.
Nie teraz, pomyślałem, skoro czekałem przez całą noc.
— Allepani Boetonner… — zaczął robotnik.
— Tako mabydź — ucięła Mary Botoner, stukając kościstym palcem w ścianę.
Migotanie przybrało na sile. Za chwilę któreś z nich podniesie wzrok i zobaczy…
— Weźmicie totam! — rozkazała.
No prędzej, prędzej. Powiedz jej, że to naprawisz.
— To moużecie naprostou wziąć — powiedziała i wreszcie ruszyła w dół. Robotnik przewrócił oczami, zaciągnął mocniej pas ze sznura na obfitym brzuchu i poszedł za nią.