Słuchałem tylko jednym uchem. Obserwowałem Warder, która stukała w klawiaturę, spoglądała na ekran, odchylała się do tyłu z zamyśloną miną, znowu stukała. Ona nie ma pojęcia, gdzie jest Verity, pomyślałem.
— Więc pan myśli, że zniszczył ją ogień? — zapytał pan Dunworthy.
— Tak myślę — potwierdził Carruthers — ja i wszyscy inni oprócz tej okropnej starej jędzy Sharpe. Ona twierdzi, że strusią nogę ukradziono.
— Podczas nalotu? — zdziwił się pan Dunworthy.
— Nie. Ona mówi, że jak tylko zawyły syreny, wróciła i stanęła na straży, więc ktoś musiał ją ukraść po piątej i przed ósmą, i musiał wiedzieć o nalocie.
Cyfry szybko wyskakiwały na ekranie. Warder pochyliła się do przodu i pospiesznie stukała w klawisze.
— Ma pani namiar?
— Właśnie namierzam — rzuciła z irytacją.
— Całkiem zbzikowała na tym punkcie — podjął Carruthers, ściągając drugą skarpetkę, którą wepchnął do buta. — Przesłuchała wszystkich, którzy byli w katedrze albo w pobliżu podczas nalotu, oskarżyła szwagra kościelnego, nawet napisała list do wydawcy miejscowej gazety. W ogóle zatruwała wszystkim życie. Nie musiałem prowadzić żadnego śledztwa. Ona mnie wyręczyła. Gdyby ktoś rzeczywiście ukradł strusią nogę biskupa, wykryłaby to na pewno.
— Mam — odezwała się Warder. — Verity jest w Coventry.
— Coventry? — powtórzyłem. — Kiedy?
— Czternasty listopada 1940.
— Gdzie?
Stuknęła w klawisze i koordynaty pojawiły się na ekranie.
— To katedra — stwierdziłem. — O której godzinie? Jeszcze przez chwilę stukała w klawisze.
— Pięć po ósmej wieczorem.
— To nalot — oświadczyłem i ruszyłem do sieci. — Niech pani mnie wyśle.
— Jeśli sieć źle działa… — zaczął T.J.
— Verity tam jest — przerwałem mu. — W samym środku nalotu.
— Niech pani go wyśle — polecił pan Dunworthy.
— Próbowaliśmy już przedtem, pamiętasz? — wtrącił Carruthers. — Nikt nie mógł zbliżyć się do tego miejsca, włącznie z tobą. Dlaczego teraz myślisz, że…
— Daj mi swój kombinezon i hełm — zażądałem. Spojrzał na pana Dunworthy’ego i zaczął się rozbierać.
— Jak była ubrana Verity? — zapytał pan Dunworthy. Carruthers podał mi kombinezon, który naciągnąłem na swoje ubranie.
— Długa biała suknia z wysokim kołnierzem — odpowiedziałem i uświadomiłem sobie, że przyjąłem błędne założenie. Jej strój nie stworzyłby żadnej niekongruencji podczas nalotu. Nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Albo pomyślałby, że jest w nocnej koszuli.
— Masz, weź to — T.J. podał mi płaszcz deszczowy.
— Chcę pięciominutowych intermisji — oznajmiłem, wziąłem płaszcz i wszedłem do sieci. Warder opuściła zasłony.
— Jeśli wylądujesz na polu z dyniami — odezwał się Carruthers — stodoła jest po zachodniej stronie. Sieć zaczęła migotać.
— Uważaj na psy — dodał Carruthers. — I żonę farmera…
Znalazłem się dokładnie tam, skąd wyruszyłem. I w grobowych ciemnościach. Ciemność oznaczała, że trafiłem na następną noc lub jedną z tysiąca innych nocy, z dziesięciu tysięcy nocy, gdy katedra stalą spokojnie przez całe średniowiecze. A tymczasem Verity trafiła w sam środek nalotu, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko czekać, aż cholerna sieć znowu się otworzy.
— Nie! — krzyknąłem i walnąłem pięścią w szorstki kamień. I świat wokół mnie eksplodował.
Rozległ się szum, a potem trzask, na wschodzie zaterkotały działka przeciwlotnicze. Ciemność rozbłysła błękitnobiałym światłem i czerwienią powidoku. Z dołu doleciał zapach dymu.
— Verity! — zawołałem i wbiegłem po schodach na dzwonnicę, pamiętając tym razem, żeby liczyć stopnie. Słaba pomarańczowa poświata ledwie pozwalała widzieć, w powietrzu wisiał zapach dymu.
Dotarłem do podestu dzwonnicy i krzyknąłem w górę:
— Verity! Jesteś tam?
Gołębie, niewątpliwie potomkowie tych, które spłoszyłem sześćset lat wcześniej, sfrunęły z wieży prosto na mnie, dziko łopocząc skrzydłami.
Nie było jej na górze. Zbiegłem po schodach aż do stopnia, na którym przeskoczyłem, po czym zacząłem odliczać od nowa.
Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa. Wołałem Verity, przekrzykując warkot samolotów i wycie syren alarmowych, które niepotrzebnie włączyły się poniewczasie.
Pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, odliczałem.
— Verity! Gdzie jesteś?
Dotarłem do ostatniego stopnia. Pięćdziesiąt osiem. Zanotowałem to w pamięci, po czym pchnąłem drzwi wieży i wszedłem do zachodniej kruchty. Zapach dymu był tutaj silniejszy i miał gęsty kwaśny posmak, jak dym z cygara.
— Verity! — zawołałem, otwierając ciężkie wewnętrzne drzwi wieży. I wszedłem do nawy.
W kościele panował mrok, rozjaśniony tylko światłem z tęczy i czerwonawą łuną z arkadowych okien. Próbowałem odgadnąć, która godzina. Wybuchy i syreny w większości dochodziły jakby z północy. Przy organach zobaczyłem mnóstwo dymu, ale nie widziałem płomieni w Kaplicy Pasamoników, która została trafiona wcześniej. Więc było najwyżej wpół do dziewiątej i Verity spędziła tutaj zaledwie kilka minut.
— Verity! — zawołałem. Mój głos rozbrzmiał echem w ciemnym kościele.
Kaplica Bławatników została zbombardowana w pierwszej fali bomb zapalających. Ruszyłem głównym przejściem w stronę chóru, żałując, że nie zabrałem latarki.
Terkotanie działek umilkło, po czym wybuchło ponownie ze wzmożoną siłą na tle narastającego buczenia samolotów. We wschodniej stronie rozległo się łup, łup, łup spadających bomb i płomienie jaskrawo rozbłysły w oknach. Połowa, z których wyjęto witraże dla bezpieczeństwa, była zabita deskami lub zasłonięta papierowym zaciemnieniem, lecz trzy okna od północy pozostały nietknięte i na mgnienie oświetliły kościół chorobliwą czerwienią i błękitem, kiedy za szybami zapłonęły zielonkawe flary. Nigdzie nie widziałem Verity. Dokąd poszła? Powinna zostać w pobliżu miejsca przeskoku, może jednak przestraszyła się nalotu i poszukała gdzieś schronienia. Ale gdzie?
Buczenie samolotów urosło w gniewny ryk. Daremnie próbowałem przekrzyczeć hałas. Na dachu rozległo się bębnienie, jakby padał grad, potem stukanie i stłumione krzyki.
Służba pożarowa na dachu gasi bomby zapalające. Czyżby Verity usłyszała ich i schowała się gdzieś, żeby jej nie zobaczyli?
W górze coś trzasnęło, a potem usłyszałem jakiś świst i szum. Podniosłem wzrok, na całe szczęście, bo mało nie trafiła mnie bomba zapalająca.
Pocisk spadł na drewnianą ławkę, sycząc i wypluwając płynne iskry. Chwyciłem śpiewnik z następnej ławki i strąciłem nim bombę na podłogę. Potoczyła się przejściem na koniec rzędu ławek po drugiej stronie.
Usunąłem bombę kopniakiem, ale drewno już się zajęło. Bomba pluła i syczała, kręciła się jak żywa. Uderzyła w poręcz klęcznika i zapłonęła białym ogniem.
Gaśnica, pomyślałem i rozejrzałem się rozpaczliwie, ale chyba zabrali wszystkie na dach. Przy południowych drzwiach wisiało wiadro. Pobiegłem po nie w nadziei, że zawiera piasek. Zawierało.
Wróciłem biegiem i opróżniłem wiadro nad pociskiem oraz płonącą poręczą, po czym odstąpiłem i czekałem, aż bomba sypnie iskrami.
Nie sypnęła. Stopą przesunąłem ją na sam środek przejścia i sprawdziłem, czy ogień na poręczy wygasł. Rzuciłem wiadro, które potoczyło się pod ławkę. Jutro znajdzie je kościelny i wybuchnie płaczem.