Выбрать главу

— Najpewniej będzie w którymś schronie.

Schron. Oczywiście. Logiczne miejsce podczas nalotu. Verity miała dość rozsądku, żeby nie zostawać na dworze.

— Gdzie jest najbliższy schron?

— Na Małej Parkowej — odpowiedział sierżant, odkładając słuchawkę. — Niech pan pójdzie Bailey i skręci w lewo.

Podziękowałem mu skinieniem głowy i wyszedłem. Ogień się zbliżał. Pomarańczowy dym zakrył całe niebo, żółte płomienie strzelały w górę przed Trinity College. Smugi reflektorów krzyżowały się na niebie, które wyraźnie pojaśniało. Poza tym robiło się coraz zimniej, co wydawało się niemożliwe. W biegu chuchałem na zgrabiałe dłonie.

Nie mogłem znaleźć schronu. Bomba trafiła w środkowy dom i zmieniła go w dymiące zgliszcza, a obok płonął sklep spożywczy. Reszta ulicy była cicha i ciemna.

— Verity! — krzyknąłem i przestraszyłem się, że usłyszę odpowiedź z kupy gruzów.

Ruszyłem z powrotem ulicą, rozglądając się za znakiem schronu na budynku. Znalazłem znak leżący na środku jezdni. Rozejrzałem się bezradnie, próbując ustalić, z której strony przywiał go podmuch.

— Halo! — wołałem na kolejnych klatkach schodowych. — Jest tam kto?

Wreszcie znalazłem schron na samym końcu ulicy, praktycznie obok katedry, w suterenie, która nie chroniła przed niczym, nawet przed zimnem.

Był to mały, obskurny pokój bez żadnych mebli. Ze dwa tuziny ludzi, niektórzy w szlafrokach, siedzieli na brudnej podłodze pod ścianami wyłożonymi workami z piaskiem. Lampa sztormowa zwisała z belki na jednym końcu i kołysała się gwałtownie przy każdym uderzeniu bomby, a pod lampą mały chłopiec grał w karty z matką.

Rozejrzałem się w mroku, szukając Verity, chociaż oczywiście tutaj jej nie było. Więc gdzie była?

— Czy ktoś widział dziewczynę w białej koszuli nocnej? — zapytałem. — Ma rude włosy.

Siedzieli, jakby mnie nie usłyszeli, wpatrując się tępo w pustkę.

— Masz jakieś szóstki? — zapytał chłopiec.

— Tak — matka podała mu kartę.

Dzwony katedry zaczęły dzwonić, zagłuszając uporczywy terkot działek przeciwlotniczych i huk wybuchów. Dziewiąta godzina. Wszyscy podnieśli wzrok.

— To dzwony katedry — powiedział chłopczyk, wyciągając szyję do sufitu. — Masz damy?

— Nie — odparła matka, spojrzawszy na karty w ręku, a potem na sufit. — Bierz lewę. Po tym poznasz, że katedra stoi, jeśli słyszysz dzwony.

Musiałem stąd wyjść. Wspiąłem się po schodach na ulicę. Dzwony dźwięczały wesoło, wybijając godzinę. Będą tak dzwoniły przez całą noc, wydzwaniały godziny, dodawały otuchy mieszkańcom Country, kiedy samoloty huczą na niebie, a katedra płonie jak pochodnia.

Tłumek spod południowych drzwi przemieścił się na drugą stronę ulicy, żeby lepiej widzieć płomienie strzelające z dachu katedry. Dwaj młodzieńcy wciąż podpierali latarnię. Podbiegłem do nich.

— Nic z tego — mówił wysoki. — Teraz już nigdy tego nie wyciągną.

— Szukam młodej kobiety, dziewczyny… — zacząłem.

— Każdy szuka, no nie? — powiedział niski i obaj parsknęli śmiechem.

— Ma rude włosy — nalegałem. — Ubrana w białą koszulę nocną. Oczywiście to jeszcze bardziej ich rozśmieszyło.

— Myślę, że poszła do któregoś schronu, ale nie wiem, gdzie one są.

— Jeden jest na Małej Parkowej — powiedział wysoki.

— Już tam byłem — odparłem. — Nie znalazłem jej. Obaj zamyślili się głęboko.

— Jest jeden na Gosford Street, ale tam pan nie dojdziesz — powiedział niski. — Wybuchła mina ziemna. Zablokowało drogę.

— Może jest w krypcie — powiedział wysoki i widząc moją minę wyjaśnił: — W krypcie katedry. Tam jest schron.

W krypcie. Oczywiście. Kilkadziesiąt osób schroniło się tam podczas nalotu. Zostali na dole do jedenastej, kiedy katedra płonęła nad ich głowami, a potem wyprowadzono ich po schodach.

Przedarłem się przez tłumek gapiów do południowych drzwi i wbiegłem po schodach.

— Nie może pan tam wejść! — krzyknęła kobieta w chustce.

— Ekipa ratunkowa — odkrzyknąłem i wbiegłem do środka.

W zachodnim końcu kościoła wciąż panowała ciemność, ale prezbiterium i sanktuarium dawały aż nadto światła. Płonęły zakrystie i Kaplica Pasamoników, a z arkadowych okien buchał gęsty brązowy dym. W Kaplicy Czapników płomienie lizały olejny obraz Chrystusa ze zbłąkaną owieczką w ramionach. Płonące kartki z programu nabożeństwa fruwały po całej nawie, rozsiewając popiół.

Próbowałem przypomnieć sobie plan kościoła z odbitek lady Schrapnell. Krypta znajdowała się pod Kaplicą św. Wawrzyńca w północnym przejściu, tuż na zachód od Kaplicy Sukienników.

Ruszyłem nawą, wymijając płonące kartki i usiłując sobie przypomnieć, gdzie są schody. Na lewo od pulpitu.

Daleko z przodu, na chórze, dostrzegłem jakieś poruszenie.

— Verity! — krzyknąłem i pobiegłem nawą.

Postać przemknęła przez chór w stronę sanktuarium. Dojrzałe błysk bieli wśród stelli chóru.

Bomby zapalające grzmotnęły o dach. Podniosłem wzrok, a potem znowu spojrzałem na chór. Postać, jeśli tam była jakaś postać, znikła. Nad wejściem do Kaplicy Sukienników tańczył program nabożeństwa, pochwycony przez powietrzne prądy.

— Ned!

Okręciłem się gwałtownie. Słaby głos Verity dochodził jakby z tylu i z dużej odległości, ale może przegrzane powietrze w kościele wywoływało złudzenia akustyczne? Pobiegłem wzdłuż chóru. Nikogo nie było ani tam, ani w sanktuarium. Program nabożeństwa zawirował w przeciągu od Kaplicy Sukienników, potem zajął się ogniem i płonąc spadł na ołtarz.

— Ned! — krzyknęła Verity i tym razem słuch mnie nie mylił. Była na zewnątrz kościoła. Za południowymi drzwiami.

Wyskoczyłem na dwór i zbiegłem po schodach, wykrzykując jej imię, obok oglądaczy dachu i podpieraczy latarni.

— Verity!

Zobaczyłem ją prawie zaraz. Stała w połowie Małej Parkowej, dyskutując zawzięcie z krępym wartownikiem COP. Rozdarta biała spódnica ciągnęła się za nią po ziemi.

— Verity! — zawołałem, ale panował za duży hałas.

— Nie, pan nie rozumie — krzyczała na wartownika. — Nie chcę publicznego schronu. Szukam młodego człowieka z wąsami…

— Panienko, mam rozkaz usunąć wszystkich cywili z tego terenu — oznajmił wartownik.

— Verity! — krzyknąłem prawie jej w ucho. Chwyciłem ją za ramię. Odwróciła się.

— Ned! — zawołała i rzuciła mi się na szyję. — Wszędzie cię szukałam.

— Ditto — powiedziałem.

— Nie wolno wam tutaj przebywać — ostrzegł surowo wartownik. Zabrzmiał donośny, przeciągły gwizd, który zagłuszył jego następne słowa. — Ten teren jest wyłącznie dla służb miejskich. Cywile nie powinni… — Nagle coś huknęło ogłuszająco i wartownik znikł pod lawiną cegieł i kurzu.

— Hej! — krzyknąłem. — Wartownik!

— O nie! — jęknęła Verity, wymachując rękami, jakby próbowała rozpędzić chmury kurzu. — Gdzie on jest?

— Pod spodem — wyjaśniłem, gorączkowo rozkopując cegły.

— Nie mogę go znaleźć! — Verity odrzucała cegły na bok. — Nie, Czekaj, tu jest ręka! I ramię!

Wartownik gwałtownie strząsnął jej dłoń i wstał, strzepując ku z kombinezonu.

— Nic panu nie jest? — zapytaliśmy unisono.

— Oczywiście, że nic mi nie jest — odkaszlnął — ale to nie wasz zasługa! Cywile! Nie wiedzą, co robią. Mogliście kogoś zabić, kiedy tak rzucaliście cegłami. Utrudnianie oficjalnego postępowania COP to wykroczenie karane…