Samoloty zahuczały nad głowami. Podniosłem wzrok. Ostre błyski rozświetliły niebo i rozległ się następny przeraźliwy gwizd, tym razem bliżej.
— Lepiej wynośmy się stąd — zaproponowałem. — Na dół! Popchnąłem Verity przed sobą na schody do piwnicy i do wąskiego wejściowego korytarzyka.
— Nic ci nie jest? — zawołałem. Włosy jej się rozpuściły po jednej stronie, na podartej sukni widniały smugi sadzy. Twarz również miała umazaną sadzą, a lewą rękę plamiła krew. Uniosłem tę rękę.
— Jesteś ranna?
— Nie — odparła. — Uderzyłam się o arkadę w kościele. Było ciemno i nic nie widziałam. — Dygotała. — Dlaczego jest t-tak zimno, kiedy całe miasto p-p-płonie?
— Masz, nałóż to — powiedziałem. Zdjąłem płaszcz deszczowy i okryłem jej ramiona. — Z pozdrowieniami od T.J.
— Dzięki — wyjąkała drżącym głosem.
Znowu coś huknęło i obsypały nas śmieci. Pociągnąłem Verity dalej w głąb korytarzyka i otoczyłem ją ramionami.
— Zaczekamy, aż trochę się uspokoi, potem wrócimy do katedry i przeskoczymy z powrotem do cieplejszego klimatu — rzuciłem lekko, próbując ją rozśmieszyć. — Musimy ukraść pamiętnik i znaleźć męża dla Tossie. Myślisz, że ktoś tutaj chciałby zamienić to wszystko — pokazałem niebo rozświetlone płomieniami — na dziecinne gaworzenie i Księżniczkę Ardżumand? Nie, chyba nie.
Niestety wywołałem nie taki efekt, jaki zamierzałem.
— Och, Ned — powiedziała Verity i wybuchnęła płaczem.
— Co się stało? — zapytałem. — Wiem, że nie powinienem żartować w środku nalotu. Chciałem…
Potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi. Och, Ned, nie możemy wrócić do Muchings End. Utknęliśmy tutaj. — Ukryła twarz na mojej piersi.
— To znaczy jak Carruthers? Wyciągnęli go. Nas też wyciągną.
— Nie, nie rozumiesz — zaprzeczyła, spoglądając na mnie przez łzy — Nie możemy wrócić do miejsca skoku. Pożar…
— Jak to? — zdziwiłem się. — Wieża nie spłonęła. Właśnie wieża i iglica ocalały. Wiem, że ten babsztyl z Komitetu Kwiatowego pilnuje zachodnich drzwi, ale możemy wejść od południowej strony…
— Wieża? — powtórzyła bezbarwnie. — O czym ty mówisz?
— Nie przeszłaś na wieży?
— Nie. W sanktuarium. Czekałam tam prawie przez godzinę w nadziei, że znowu się otworzy, a potem zaczęło się palić i bałam się, że służba pożarowa mnie przyłapie, więc wyszłam na dwór i szukałam ciebie…
— Skąd wiedziałaś, że tu jestem?
— Wiedziałam, że przeskoczysz, jak tylko się dowiesz, gdzie jestem — odparła rzeczowo.
— Ale… — zacząłem i postanowiłem jej nie mówić, że przedtem próbowaliśmy dostać się tutaj przez dwa tygodnie i nawet się nie zbliżyliśmy.
— …i kiedy wróciłam do kościoła, sanktuarium płonęło. A sieć nie otworzy się w ogniu.
— Masz rację — przyznałem — ale nie potrzebujemy tego. Przeskoczyłem na wieży, która tylko trochę się osmaliła. Ale musimy przejść przez nawę, żeby dostać się do wieży, więc lepiej chodźmy.
— Zaraz — powstrzymała mnie. Naciągnęła płaszcz, potem wysunęła pasek ze szlufek i podwiązała rozdartą, opadającą spódnicę na wysokości kolan. — Czy teraz wyglądam na 1940 rok? — zapytała, zapinając płaszcz.
— Wyglądasz cudownie — zapewniłem.
Weszliśmy na schody i ruszyliśmy w stronę katedry. Wschodnia krawędź dachu płonęła. Straż pożarna wreszcie przyjechała. Wóz strażacki stał zaparkowany na rogu; musieliśmy przestępować przez plątaninę węży i pomarańczowo rozświetlone kałuże, żeby dotrzeć do Południowych drzwi.
— Gdzie są strażacy? — zapytała Verity, kiedy mijaliśmy grupkę ludzi przy południowych drzwiach.
— Nie ma wody — odpowiedział dziesięciolatek w cienkim sweterku. — Szkopy rozwaliły wodociągi.
— Poszli na Priory Row, żeby znaleźć inny hydrant.
— Nie ma wody — wymamrotała Verity.
Podnieśliśmy wzrok na katedrę. Teraz płonęła spora część dachu, sypiąc iskrami na bliższym końcu obok apsydy, i płomienie strzelały przez wybite okna.
— Nasza piękna, piękna katedra — powiedział ktoś za nami. Chłopiec pociągnął mnie za rękaw.
— Już po niej, co?
Już po niej. Do dziesiątej trzydzieści, kiedy strażacy wreszcie znajdą działający hydrant, cały dach stanie w płomieniach. Strażacy spróbują polewać sanktuarium i Kaplicę Mariacką, ale woda skończy się prawie natychmiast i potem to już tylko kwestia czasu, zanim dach spłonie i stalowe dźwigary, które zainstalował J.O. Scott, żeby zmniejszyć napięcia w łukach, zaczną wyginać się i topić od żaru, i pociągną za sobą piętnastowieczne arkady oraz dach w dół, na ołtarz i rzeźbione mizerykordie, i organy Haendla, i drewniany krzyż z dzieckiem klęczącym u stóp.
Nasza piękna, piękna katedra. Zawsze umieszczałem ją w tej samej klasie co strusią nogę biskupa — irytujące starocie — i na pewno istniały piękniejsze katedry. Ale kiedy tam stałem i patrzyłem, jak płonie, zrozumiałem, co oznaczała dla rektora Howarda budowa nowej katedry, nawet nowocześnie brzydkiej. Co oznaczała dla Lizzie Bittner sprzedaż świętego przybytku na złom. I zrozumiałem, dlaczego lady Schrapnell gotowa była walczyć z Kościołem Anglii, wydziałem historii, Radą Miejską Coventry i całym światem, żeby ją odbudować.
Spojrzałem na Verity. Łzy bezgłośnie spływały jej po twarzy. Objąłem ją ramieniem.
— Nic nie możemy zrobić? — zapytała bez nadziei.
— Odbudujemy ją. Będzie jak nowa.
Ale tymczasem musieliśmy wejść do środka i wrócić na wieżę. Tylko jak?
Tłum nigdy nie wpuści nas do płonącego kościoła, choćbym wymyślił najbardziej przekonujący pretekst, a zachodniego wejścia pilnowała herod-baba. W dodatku im dłużej czekaliśmy, tym bardziej niebezpieczne stawało się przejście przez nawę do drzwi wieży.
Przez hałas działek przeciwlotniczych przebiło się donośne dzwonienie.
— Druga straż pożarna! — zawołał ktoś i chociaż nie było wody, wszyscy, nawet podpieracze latarni pobiegli na wschodni koniec kościoła.
— Teraz mamy szansę — stwierdziłem. — Nie możemy czekać dłużej. Gotowa?
Przytaknęła.
— Zaczekaj — powiedziałem i oddarłem dwa długie pasy od już naddartego rąbka jej spódnicy. Zamoczyłem je w kałuży, którą pozostawił strażacki wąż. Woda była lodowato zimna. Wyżąłem materiał. — Obwiąż tym usta i nos — poleciłem, podając jej jeden pas. — Kiedy wejdziemy do środka, idź prosto na koniec nawy, a potem wzdłuż ściany. Jeśli się rozdzielimy, drzwi do wieży są zaraz za zachodnimi drzwiami, po lewej stronie.
— Rozdzielimy? — powtórzyła, zawiązując maskę.
— Owiń tym prawą rękę — poradziłem. — Klamki u drzwi mogą być gorące. Przeskok jest na pięćdziesiątym ósmym stopniu w górę, nie licząc podłogi wieży.
Owinąłem dłoń w resztkę materiału.
— Nie zatrzymuj się w żadnym wypadku. Gotowa? Przytaknęła, szeroko otwierając zielonobrązowe oczy nad maską.
— Trzymaj się za mną — rozkazałem.
Ostrożnie uchyliłem odrobinę prawe skrzydło drzwi. Ze szpary nie wyskoczył ryczący płomień, tylko kłąb brązowego dymu. Poczekałem, aż się rozwieje, i zajrzałem do środka.
Nie wyglądało tak źle, jak się obawiałem. Dym i płomienie przesłaniały wschodni koniec kościoła, ale w tym końcu dym jeszcze nie zgęstniał na tyle, żeby utrudniać widzenie, a dach chyba się trzymał. Okna, oprócz tego w Kaplicy Kowali, zostały wybite podmuchem, podłogę zaścielały odłamki czerwonego i niebieskiego szkła.