Выбрать главу

— Uważaj na szkło. — Popchnąłem Verity przed sobą. — Weź głęboki oddech i ruszaj! Będę za tobą.

Otworzyłem drzwi na całą szerokość. Verity ruszyła pędem. Biegłem za nią, kuląc się od gorąca. Dotarła do drzwi i otwarła je szarpnięciem.

— Drzwi na wieżę masz po lewej! — krzyknąłem, chociaż nie mogła mnie słyszeć przez wściekły ryk płomieni.

Przystanęła, przytrzymując otwarte drzwi.

— Biegnij na górę! — krzyknąłem. — Nie czekaj na mnie! — Przyspieszyłem na ostatnich metrach. — Na górę!

Usłyszałem łoskot, więc obejrzałem się na sanktuarium, myśląc że wali się jeden z łuków arkadowych okien. Rozległ się ogłuszający ryk i okno w Kaplicy Kowali roztrzaskało się w deszczu lśniących odłamków.

Skuliłem się i osłoniłem twarz ramieniem. W ostatniej sekundzie, zanim podmuch zwalił mnie na kolana, pomyślałem: „Bomba burząca. Ale to niemożliwe. W katedrę nie trafiła bezpośrednio żadna bomba”.

Wyglądało to jednak na bezpośrednie trafienie. Wybuch zatrząsł katedrą i oświetlił ją oślepiającym białym blaskiem.

Chwiejnie podniosłem się z kolan, a potem spojrzałem w drugi koniec nawy. Podmuch na chwilę rozwiał dym wypełniający katedrę i w jaskrawym białym poblasku widziałem wszystko: rzeźbę nad pulpitem objętą płomieniami, z ręką wzniesioną jak u tonącego człowieka; stalle w dziecięcej kaplicy, ich unikatowe mizerykordie płonące dziwacznym żółtym ogniem; ołtarz w Kaplicy Czapników. I ażurową przegrodę przed Kaplicą Kowali.

— Ned!

Ruszyłem w tamtą stronę. Zrobiłem tylko kilka kroków. Katedra zadrżała, płonąca belka spadła z trzaskiem przed Kaplicą Kowali i wylądowała w poprzek rzędu ławek.

— Ned! — krzyknęła rozpaczliwie Verity. — Ned!

Kolejna belka, niewątpliwie wzmocniona stalowym dźwigarem przez J.O. Scotta, runęła na pierwszą i wzbiła czarną chmurę dymu, która przesłoniła całą północną część kościoła.

To nie miało znaczenia. Zobaczyłem już dosyć. Zawróciłem w stronę drzwi i wbiegłem po schodach oświetlonych pożarem, zastanawiając się w duchu, co mam powiedzieć lady Schrapnell. W tym jednym krótkim rozbłysku bomby zobaczyłem wszystko: mosiężne płyty nagrobne na ścianach, wypolerowanego orła na pulpicie, poczerniałe kolumny. A w północnym przejściu, przed ażurową przegrodą, pusty postument z kutego żelaza.

Jednak zabrano ją na przechowanie. Albo oddano na złom. Albo sprzedano na kiermaszu staroci.

— Ned! — krzyczała Verity. — Szybko! Sieć się otwiera! Lady Schrapnell nie miała racji. Strusiej nogi biskupa tam nie było.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Nie — powiedział Harris — jeśli chcecie odpoczynku i odmiany, nie masz nic lepszego nad morską wycieczkę.

Jerome K. Jerome, „Trzech panów w łódce”
Z powrotem w wieży — Beczka amontillado — W zmywalni, kuchni, stajni i kłopotach — Jane wyraża się niezrozumiale — Więzień Zendy — Omdlenie, tym razem nie pani Mering — Nowe znaczenie poezji według Terence’a — List — Niespodzianka — Ostatnie omdlenie, z użyciem mebli — Jeszcze większa Niespodzianka

Niekoniecznie do trzech razy sztuka. Sieć zamigotała i znowu znaleźliśmy się w grobowych ciemnościach. Huk ucichł, ale wciąż czuliśmy silną woń dymu. Temperatura spadła co najmniej o dwadzieścia stopni. Jedną ręką puściłem Verity i ostrożnie pomacałem w ciemnościach. Natrafiłem na kamień.

— Nie ruszaj się — powiedziałem. — Wiem, gdzie jesteśmy. Byłem już tutaj. To dzwonnica w Coventry. W 1395 roku.

— Nonsens — odparła Verity i ruszyła w górę po schodach. — To piwnica z winami Meringów.

Uchyliła drzwi dwa stopnie wyżej i do środka wpadło światło, ukazując drewniane schody oraz rzędy butelek okrytych pajęczynami.

— Dzienne światło — szepnęła. Otwarła drzwi trochę szerzej, wystawiła głowę i rozejrzała się w obie strony. — Ten korytarzyk prowadzi obok kuchni. Miejmy nadzieję, że wciąż jest szesnasty.

— Miejmy nadzieję, że wciąż jest 1888 — powiedziałem. Znowu wyjrzała.

— Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? Wrócić do miejsca skoku? Pokręciłem głową.

— Nie wiadomo, dokąd trafimy. I czy w ogóle możemy wrócić. — Spojrzałem na jej białą suknię, podartą i poplamioną sadzą. — Musisz zdjąć ten strój. Zwłaszcza płaszcz, który pochodzi circa z 2057 roku Oddaj mi go.

Verity zrzuciła płaszcz.

— Możesz dostać się do swojego pokoju tak, żeby cię nikt nie zobaczył?

Przytaknęła.

— Pójdę tylnymi schodami.

— Spróbuję ustalić naszą lokalizację czasoprzestrzenną. Spotkamy się za kwadrans w bibliotece i stamtąd wyjdziemy.

Podała mi płaszcz.

— A jeśli minął tydzień? Albo miesiąc? Albo pięć lat?

— Powiemy, że byliśmy na tamtym świecie — zaproponowałem, ale nie wywołałem uśmiechu na jej twarzy.

— A jeśli Tossie i Terence już się pobrali? — zapytała ponuro.

— Nie będziemy się martwić na zapas — odparłem. Obdarzyła mnie uśmiechem, jednym z tych zniewalających uśmiechów, na które nie mógłby mnie uodpornić nawet najdłuższy wypoczynek.

— Dziękuję, że mnie znalazłeś — powiedziała.

— Do usług, panienko. Idź włożyć czystą sukienkę. Kiwnęła głową.

— Odczekaj kilka minut, żeby nie widziano nas razem.

Otwarła drzwi i wyśliznęła się na korytarz, a ja nagle uświadomiłem sobie, że nie powiedziałem jej tego, po co wracałem aż do czternastego wieku.

— Odkryłem, w jaki sposób pamiętnik Tossie… — zacząłem, ale ona już weszła na tylne schody.

Ściągnąłem kombinezon. Całkiem nieźle ochronił moje spodnie i blezer, ale ręce i twarz miałem chyba strasznie brudne. Wytarłem je w podszewkę kombinezonu, żałując, że piwnice na wina nie mają luster. Potem zwinąłem kombinezon razem z płaszczem i wepchnąłem za stojak z butelkami klaretu.

Rozejrzałem się ostrożnie i wyszedłem na korytarz. Zobaczyłem tam czworo drzwi, z których jedne musiały wychodzić na zewnątrz — Ostatnie były obite zielonym rypsem, co oznaczało, że prowadzą do głównej części domu. Otworzyłem pierwsze.

Zmywalnia. Wypełniały ją stosy brudnych naczyń w stylu Kopciuszka, garnki i rondle. Zobaczyłem rząd niewyczyszczonych butów — buty oznaczały, że minęła już pora spoczynku, ale rodzina jeszcze nie wstała, i całe szczęście — Verity nie spotka nikogo w drodze do swojego pokoju — ale z drugiej strony to nie miało sensu. Tej pierwszej nocy, kiedy odprowadzałem Cyryla do stajni, prawie wpadłem na Baine’a ustawiającego wyczyszczone buty przed drzwiami, a wtedy było jeszcze ciemno. A Baine zbierał buty dopiero, kiedy wszyscy poszli spać. Ale już był ranek. Słońce świeciło na garnki i patelnie.

Nie znalazłem gazety ani żadnej innej wskazówki co do naszej lokalizacji czasoprzestrzennej.

Jeden z garnków miał miedziane dno. Przejrzałem się w nim. Szeroka smuga sadzy zdobiła mój policzek i wąsy. Wyjąłem chusteczkę, splunąłem na nią, wytarłem twarz, przygładziłem włosy i wróciłem na korytarz. Jeśli to jest zmywalnia, kalkulowałem, obok musi być kuchnia, a następne drzwi prowadzą na zewnątrz.

Błąd. Następne drzwi prowadziły do kuchni, gdzie Jane szeptała w kącie z kucharką. Odskoczyły od siebie z minami winowajczyń. Kucharka podeszła do ogromnego czarnego pieca i zaczęła szybko coś mieszać, a Jane nabiła kromkę chleba na widelec i przysunęła do ognia.