— Gdzie jest Baine? — zapytałem.
Jane podskoczyła na jakąś stopę. Chleb spadł z widelca w popiół i strzelił jasnym płomieniem.
— Co? — bąknęła Jane, trzymając przed sobą widelec jak rapier.
— Baine — powtórzyłem. — Muszę z nim pomówić. Czy jest w pokoju śniadaniowym?
— Nie — odparła z lękiem. — Przysięgam na Najświętszą Panienkę, nie wiem, gdzie on jest, sorr. On nam nic nie mówił. Pan myśli, że pani nas zwolni?
— Zwolni was? — zapytałem ze zdumieniem. — Dlaczego? Co zrobiłyście?
— Nic. Ale ona powie, że musiałyśmy wiedzieć przez cały czas, służba tak plotkuje i w ogóle — tłumaczyła Jane, wymachując widelcem dla podkreślenia swoich słów. — To samo się przytrafiło mojej siostrze Margaret, kiedy młody pan Val uciekł z pomywaczką Rosę. Pani Abbott wszystkich wyrzuciła.
Odebrałem jej widelec.
— Co musiałyście wiedzieć?
— Nikt się nie domyślał — odezwała się kucharka od pieca. — Te wszystkie fumy i rozkazywanie. Aż wyszło szydło z worka.
Nic nie rozumiałem i brakowało mi czasu. Postanowiłem zastosować bezpośrednie podejście.
— Która godzina? — zapytałem.
Jane znowu zrobiła przerażoną minę.
— Dziewiąta — odparła kucharka, sprawdzając na zegarku przypiętym do biustu.
— Dziewiąta godzina i muszę zanieść im to na górę — oznajmiła Jane i wybuchnęła płaczem. — On mówił, żeby nie zanosić, dopóki nie przyjdzie poranna poczta, żeby zostawić im dosyć czasu, a poczta zawsze przychodzi o dziewiątej. — Otarła łzy rąbkiem fartuszka, wyprostowała się i zebrała siły. — Lepiej pójdę na górę i zobaczę, czy już przyszła.
Chciałem zapytać: „Czego nie zanosić?”, ale zrezygnowałem, żeby nie wywołać kolejnej fali łez i niezrozumiałej gadaniny. Wolałem nie sprawdzać, jaką odpowiedź uzyskam, jeśli zapytam, którego dzisiaj mamy.
— Powiedz Baine’owi, żeby przyniósł mi „Timesa”. Będę w bibliotece — oznajmiłem i wyszedłem.
Przynajmniej wciąż trwało lato, a nawet czerwiec, po bliższej inspekcji. Róże wciąż kwitły, a peonie, mające posłużyć za prototypy dla niezliczonych wycieraczek do piór, dopiero się rozwijały. Pułkownik Mering maszerował w stronę sadzawki, niosąc parciany worek, i chociaż zazwyczaj był taki roztargniony, zaabsorbowany wyłącznie swoimi złotymi rybkami, wolałem uniknąć spotkania z nim, dopóki nie sprawdzę, ile czasu minęło.
Wobec tego uskoczyłem za róg domu. Wejdę tylnymi drzwiami do stajni, a stamtąd przekradnę się do oszklonych drzwi salonu. Wśliznąłem się tylnym wejściem do stajni. I mało nie potknąłem się o Cyryla. Leżał na parcianym worku, z łapami pod brodą.
— Nie wiesz przypadkiem, która godzina? — zapytałem go. — I jaka data?
Następny znak, że coś poszło źle: Cyryl nie wstał. Podniósł tylko łeb, spojrzał na mnie niczym Więzień Zendy i opuścił łeb z powrotem.
— Co się stało, Cyrylu? Jesteś chory? — zapytałem i chciałem pociągnąć go za obrożę. I zobaczyłem łańcuch. — Dobry Boże — powiedziałem do niego. — Terence chyba jeszcze się nie ożenił?
Cyryl wciąż patrzył na mnie beznadziejnym wzrokiem. Odpiąłem łańcuch.
— Chodź, Cyrylu — powiedziałem. — Musimy to naprawić.
Podniósł się chwiejnie i poczłapał za mną z rezygnacją. Wyszedłem ze stajni i okrążyłem dom, żeby znaleźć Terence’a. Siedział w łodzi na przystani Meringów i wpatrywał się w rzekę, zwiesiwszy głowę prawie tak nisko jak Cyryl, kiedy go zostawiliśmy, żeby pilnował łodzi.
— Co ty tam robisz? — zagadnąłem. Podniósł puste spojrzenie.
— „Zwierciadło pękło w odłamków stos — wyrecytował. — Szatę wiatr porwał do rzeki wprost” — co wcale nie wyjaśniało sytuacji.
— Cyryl był w stajni na łańcuchu — zawiadomiłem go.
— Wiem — odparł Terence z nieruchomą twarzą. — Pani Mering przyłapała mnie wczoraj w nocy, jak go szmuglowałem na górę.
Więc od naszego zniknięcia minął co najmniej jeden cały dzień i noc, i powinienem szybko wymyślić jakieś wyjaśnienie, zanim Terence zapyta mnie, gdzie byłem. Ale on dalej wpatrywał się w rzekę.
— Wiesz, on miał rację. Że tak to działa.
— Co działa?
— Los — odpowiedział z goryczą.
— Cyryl był na łańcuchu — powtórzyłem z naciskiem.
— Musi się przyzwyczaić do stajni — odparł bezbarwnie Terence. — Tossie nie uznaje zwierząt w domu.
— Zwierząt? — zapytałem z niedowierzaniem. — Przecież mówimy o Cyrylu. A Księżniczka Ardżumand? Ona śpi na poduszkach.
— Ciekawe, czy obudziła się dziś rano, szczęśliwa jak skowronek, nie wiedząc, że czekają zguba.
— Kto? — zapytałem. — Księżniczka Ardżumand?
— Niczego nie podejrzewałem, wiesz, nawet kiedy zajechaliśmy na stację. Profesor Peddick mówił o Aleksandrze Wielkim i bitwie pod Issos, coś o kluczowym momencie, od którego wszystko zależy, a ja nie miałem pojęcia.
— Odwiozłeś bezpiecznie profesora Peddicka do Oksfordu, prawda? — zaniepokoiłem się nagle. — Nie wysiadł z pociągu, żeby szukać kamienistego dna?
— Nie — zapewnił. — Odstawiłem go w ramiona kochającej rodziny. W ramiona kochającej rodziny — powtórzył zbolałym tonem. — I w samą porę. Profesor Overforce właśnie zamierzał wygłosić jego mowę pogrzebową.
— Co powiedział?
— Zemdlał — odparł Terence — a kiedy odzyskał przytomność, rzucił się do kolan profesorowi Peddickowi i bełkotał, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby profesor utonął, że uznaje swoje błędy, że profesor Peddick miał rację, jeden bezmyślny uczynek może zmienić bieg historii i zaraz wraca prosto do domu i powie Darwinowi, żeby więcej nie skakał z drzew. A wczoraj wycofał swoją kandydaturę do fotela Havilanda na rzecz profesora Peddicka.
— Wczoraj? — powtórzyłem. — Kiedy odwiozłeś profesora Peddicka do Oksfordu? Przedwczoraj?
— Wczoraj? — rzucił niejasno Terence. — Czy też przed wiekami? Czy przed chwilą? „Wszyscy będziemy odmienieni, w jednym momencie, w mgnieniu oka”. Człowiek jest na swojej wyspie i tka sobie, aż tu nagle… Wiesz, nigdy naprawdę nie rozumiałem poezji. Myślałem, że to tylko taki sposób mówienia.
— Jaki sposób?
— Poezja. To wszystko o umieraniu z miłości. I zwierciadle pękającym w odłamków stos. Wiesz, pękło. Na pół. — Smutno potrząsnął głową. — Nigdy nie rozumiałem, dlaczego po prostu nie powiosłowała do Kamelot i nie powiedziała Lancelotowi, że go kocha. — Ponuro zapatrzył się w wodę. — No, teraz wiem. On już był zaręczony z Ginewrą.
No, nie całkiem zaręczony, skoro Ginewra była żoną króla Artura, a w każdym razie miałem ważniejsze rzeczy na głowie.
— Cyryl jest zbyt wrażliwy, żeby go brać na łańcuch — oznajmiłem.
— Wszyscy jesteśmy skuci łańcuchami. Spętani, bezsilni i cierpiący w żelaznych okowach losu. O losie! — wykrzyknął z goryczą. — O podły Losie, któryś nas zetknął zbyt późno. Myślałem, że ona jest jak te okropne nowoczesne dziewczęta, spodnie i sine pończochy, i niedowarzone pomysły. Wiesz, mówił mi, że ją polubię. Polubię!
— Maud — zawołałem, bo wreszcie mi zaświtało. — Poznałeś Maud, bratanicę profesora.
— Stała na peronie kolejowym w Oksfordzie. „Kochałżem dotąd?/O, zaprzecz, mój wzroku!/Boś jeszcze nie znał równego uroku!”
— Na peronie — powtórzyłem ze zdumieniem. — Spotkałeś ją na peronie kolejowym w Oksfordzie. Ależ to cudownie!
— Cudownie? — rzucił z goryczą. — „Późno cię umiłowałem,/Piękności tak dawna, a tak nowa,/późno cię umiłowałem!” Jestem zaręczony z panną Mering.