— Finch — przerwałem jej. — Nie wie pan, czy pani Bittner weźmie udział w konsekracji?
— Pan Dunworthy kazał mi wysłać do niej zaproszenie — odpowiedział — i myślałem, że kto jak kto, ale ona będzie chciała zobaczyć odbudowaną katedrę Coventry, ale odpisała, że niestety to byłoby dla niej zbyt męczące.
— Doskonale — stwierdziłem, wziąłem „Standard” z dwunastego i przekartkowałem go. Żadnych listów. — A „Telegraph”? — zapytałem Verity.
— Nic — mruknęła, odkładając arkusze.
— Nic — powtórzyłem radośnie i w sieci pojawił się Carruthers z ubawioną miną.
— No i? — zapytałem, podchodząc do niego.
Sięgnął do kieszeni po notatnik i podał mi go przez zasłony. Otworzyłem notes i przejrzałem listę kościelnych urzędników, szukając pewnego nazwiska. Nic. Przewróciłem kartkę i dotarłem do listy beneficjów.
— Kierowniczką Komitetu Kwiatowego w 1940 roku była pani Lois Warfield — oznajmił Carruthers, marszcząc brwi.
— Dobrze się czujesz? — zapytała niespokojnie Warder. — Czy coś się stało?
— Nie — zaprzeczyłem, sprawdzając kościelne beneficja. Hertfordshire, Surrey, Noruiumberland. Tutaj. Św. Benedykt, Northumberland.
— Panny Sharpe nie było w żadnym komitecie — ciągnął Carruthers — ani w wykazie członków kościoła.
— Wiem — rzuciłem, gryzrnoląc wiadomość na pustej stroniczce notesu. — Finch, niech pan zadzwoni do pana Dunworthy’ego i powie mu, żeby natychmiast wracał do Oksfordu. Kiedy przyjedzie, proszę dać mu to. — Wyrwałem stroniczkę, złożyłem na pół i podałem mu. — Potem niech pan znajdzie lady Schrapnell i powie jej, żeby się nie martwiła, Verity i ja panujemy nad całością, i żeby nie rozpoczynali konsekracji, dopóki nie wrócimy.
— Dokąd jedziecie? — zapytał Finch.
— Obiecała pani wyprasować komże chórzystów — powiedziała Warder z wyrzutem.
— Spróbujemy wrócić przed jedenastą — obiecałem i wziąłem Verity za rękę. — Jeśli nie wrócimy, grajcie na zwłokę.
— Na zwłokę? — przeraził się Finch. — Przyjeżdża arcybiskup Canterbury. I księżniczka Wiktoria. Jak mam grać na zwłokę?
— Coś pan wymyśli. Pokładam w tobie wielkie nadzieje, Jeeves. Rozpromienił się.
— Dziękuję panu bardzo, sir — powiedział. — Mam powiedzieć lady Schrapnell, że dokąd pan pojechał?
— Po strusią nogę biskupa — odparłem i razem z Verity popędziliśmy na stację metra.
Na dworze było szaro i pochmurno.
— Och, żeby tylko nie padało podczas konsekracji — zmartwiła się Verity.
— Żartujesz? — zasapałem. — Lady Schrapnell nigdy na to nie pozwoli.
Stacja metra była zatłoczona. Tłumy ludzi w kapeluszach, krawatach i z parasolami wylewały się z wejścia.
— Katedra! — burknęła dziewczyna z warkoczami i z tablicą Partii Gai, przeciskając się obok mnie. — Wiesz, ile drzew mogliśmy posadzić na Błoniach Christ Church za cenę tej budowli?
— Na szczęście wyjeżdżamy z miasta — krzyknąłem do Verity, zanim nas rozdzielono. — Pociągi z Oksfordu powinny być luźniejsze.
Przepchaliśmy się do ruchomych schodów. Nie lepsza sytuacja. Straciłem Verity z oczu i wreszcie odnalazłem ją kilka stopni niżej.
— Dokąd wszyscy jadą? — zawołałem.
— Na spotkanie księżniczki Wiktorii — poinformowała mnie duża kobieta z amerykańską flagą, stojąca na stopniu za mną. — Ona przyjeżdża z Reading.
Verity zjechała do końca ruchomych schodów.
— Coventry! — krzyknąłem do niej, wskazując ponad głowami tłumu w stronę linii Warwickshire.
— Wiem — odkrzyknęła i już skręciła w korytarz.
Korytarz był zatłoczony, podobnie jak peron. Verity przepchnęła się do mnie.
— Nie ty jeden potrafisz rozwiązywać zagadki, Sherlocku — oświadczyła. — Zgadłam nawet, co takiego robi Finch.
— Co? — zapytałem, ale pociąg właśnie nadjechał. Tłum zafalował i rozdzielił nas.
Ponownie utorowałem sobie drogę do Verity.
— Dokąd jadą ci wszyscy ludzie? Księżniczki Wiktorii nie ma w Coventry.
— Jadą na protest — odpowiedział mi chłopiec z warkoczami. — Coventry urządza wiec, żeby zaprotestować przeciwko haniebnej kradzieży swojej katedry przez Oksford.
— Doprawdy? — zagadnęła słodko Verity. — A gdzie urządzają ten wiec? W centrum handlowym?
Miałem ochotę ją pocałować.
— Zdajesz sobie sprawę — ciągnęła, odsuwając z twarzy ręcznie wymalowany plakat z napisem: ARCHITEKCI PRZECIWKO KATEDZRE Z COVENTRY — że gdzieś w tym tłumie pewnie tkwi podróżnik z przyszłości, który myśli, że to wszystko jest niezwykle oryginalne i urocze.
— Niemożliwe — stwierdziłem. — Co takiego robi Finch?
— On próbuje… — zaczęła, ale drzwi już się otwierały i ludzie tłoczyli się do pociągu.
Podczas wsiadania znowu nas rozdzielono i znalazłem się pół wagonu od niej, wciśnięty na ławkę pomiędzy starszym panem a jego synem w średnim wieku.
— Ale czemu musieli odbudować akurat katedrę z Coventry? — narzekał syn. — Skoro już chcieli odbudować coś, co zostało zniszczone, czemu nie odbudowali Banku Anglii? Przynajmniej byłby jakiś pożytek. Co za pożytek z katedry?
— „Tajemne są dzieła Boże — zacytowałem — niepojęte Jego cuda”. Obaj spiorunowali mnie wzrokiem.
— James Thomson — wyjaśniłem. — „The Seasons”. Nadal ciskali wzrokiem pioruny.
— Wiktoriański poeta — bąknąłem i skuliłem się na ławce, rozmyślając o kontinuum oraz jego tajemnych dziełach. Musiało skorygować niekongruencję i dokonało tego: uruchomiło cały zestaw dodatkowych zabezpieczeń, zamknęło sieć, zmieniło cele, manipulowało poślizgiem tak, żebym udaremnił spotkanie Terence’a z Maud i żeby Verity przeskoczyła akurat w tej chwili, kiedy Baine wrzucił kota do rzeki. Żeby uratowała kota, który był chwat i szczura zjadł, który ziarno kradł, które było w domu, który zbudował Jack.
COVENTRY, odczytałem napis na peronie. Wygramoliłem się spomiędzy bankierów i wysiadłem z wagonu, machając do Verity, żeby też wysiadła. Wcisnęliśmy się na ruchome schody, które wyrzuciły nas na Broadgate, przed pomnikiem lady Godivy. Coraz wyraźniej zanosiło się na deszcz. Protestujący rozkładali parasole, kiedy szliśmy do centrum handlowego.
— Nie powinniśmy najpierw do niej zadzwonić? — zapytała Verity.
— Nie.
— Na pewno ją zastaniemy w domu?
— Na pewno — uciąłem, chociaż wcale nie miałem pewności. Ale zastaliśmy ją, chociaż otwarcie drzwi zabrało jej trochę czasu.
— Przepraszam, mam atak bronchitu — wychrypiała pani Bittner, a potem rozpoznała nas i powiedziała: — Och.
Odsunęła się od drzwi, żeby nas wpuścić.
— Wejdźcie, czekałam na was. — Wyciągnęła do Verity dłoń poznaczoną żyłami. — Na pewno to panna Kindle. Jak rozumiem, jest pani również miłośniczką kryminałów.
— Tylko tych z lat trzydziestych — wyznała Verity. Pani Bittner kiwnęła głową.
— Te są najlepsze. — Odwróciła się do mnie. — Czytałam bardzo wiele kryminalnych powieści. Najbardziej lubię te, w których przestępcy prawie udaje się uniknąć kary.
— Pani Bittner — zacząłem i nie wiedziałem, co dalej. Spojrzałem bezradnie na Verity.
— Rozwikłał pan zagadkę, prawda? — powiedziała pani Bittner. — Tego się bałam. James powiedział mi, że wy dwoje jesteście jego najlepszymi uczniami. — Uśmiechnęła się. — Wejdziemy do bawialni?