— O… obawiam się, że nie mamy czasu… — wyjąkałem.
— Nonsens — oznajmiła i ruszyła korytarzem. — Przestępca zawsze dostaje rozdział, w którym wyznaje swoje grzechy.
Wprowadziła nas do pokoju, gdzie ją wcześniej przepytywałem.
— Usiądziecie? — zaproponowała, wskazując sofę pokrytą perkalem. — Słynny detektyw zawsze gromadzi podejrzanych w bawialni — powoli szła w stronę kredensu znacznie mniejszego niż u Meringów, opierając się na meblach — a przestępca zawsze częstuje ich drinkiem. Napije się pani sherry, panno Kindle? Kieliszek sherry, panie Henry? Albo sirop de cassis? Herkules Poirot zawsze to pije. Obrzydlistwo. Spróbowałam raz, kiedy czytałam „Morderstwo w trzech aktach” Agathy Christie. Smakuje jak lekarstwo na kaszel.
— Poproszę sherry — powiedziałem.
Pani Bittner nalała dwa kieliszki sherry i odwróciła się do nas.
— To stworzyło niekongruencję, prawda?
Wziąłem od niej kieliszki, podałem jeden Verity i usiadłem obok niej.
— Tak — potwierdziłem.
— Tak się tego bałam. A kiedy w zeszłym tygodniu James powiedział mi o teorii dotyczącej nieistotnych przedmiotów przeniesionych ze swojej lokalizacji czasoprzestrzennej, wiedziałam, że chodzi o strusią nogę biskupa. — Z uśmiechem potrząsnęła głową. — Wszystko inne w katedrze spaliłoby się na popiół tamtej nocy, ale od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że ona jest niezniszczalna.
Nalała sobie kieliszek sherry.
— Wiecie, próbowałam naprawić to, co zrobiłam, ale sieć nie chciała się otworzyć, a potem Lassiter… on był kierownikiem wydziału… założył nowe zamki i nie mogłam się dostać do laboratorium.
Oczywiście powinnam była powiedzieć Jamesowi. Albo mojemu mężowi. Ale nie mogłam się na to zdobyć. — Podniosła swój kieliszek. — Wmawiałam sobie, że niemożność otwarcia sieci oznacza, że nie powstała żadna niekongruencja, że nie wyrządziłam żadnej szkody, ale wiedziałam, że to nieprawda.
Powoli, ostrożnie podeszła do jednego z foteli obitych perkalem. Zerwałem się z miejsca i potrzymałem jej kieliszek, dopóki nie usiadła.
— Dziękuję — powiedziała, biorąc ode mnie kieliszek. — James mówił mi, jaki pan jest miły. — Spojrzała na Verity. — Pewnie żadne z was nigdy nie zrobiło niczego, czego potem żałowało? Nie zrobiło niczego bez namysłu?
Spuściła wzrok na swój kieliszek.
— Kościół anglikański zamykał katedry, które nie zarabiały na siebie. Mój mąż kochał katedrę w Coventry. Pochodził z rodziny Botonerów, którzy wybudowali oryginalny kościół.
Podobnie jak pani, pomyślałem, bo nagle zrozumiałem, kogo mi przypominała Mary Botoner, kiedy w wieży kłóciła się z robotnikiem. Pani też pochodzi od Botonerów.
— Katedra była jego życiem — podjęła pani Bittner. — Zawsze mówił, że nie liczy się kościół, tylko to, co symbolizuje, ale nowa katedra, chociaż taka brzydka, była dla niego wszystkim. Myślałam, że gdybym zabrała trochę skarbów ze starej katedry, zrobiłabym dobrą reklamę. Turyści przyjeżdżaliby je oglądać i nie trzeba by było sprzedawać katedry. Myślałam, że ta sprzedaż zabije mojego męża.
— Ale czy Darby i Gentilla nie udowodnili, że nie można niczego przenieść przez sieć w przyszłość?
— Tak — przyznała — ale myślałam, że jeśli coś przestało istnieć we własnej czasoprzestrzeni, można to przenieść. Darby i Gentilla nigdy nie próbowali przenieść przedmiotów, które już nie istniały w swoim czasie. — Obróciła w palcach nóżkę kieliszka. — A ja byłam zrozpaczona.
Podniosła wzrok.
— Więc którejś nocy włamałam się do laboratorium, skoczyłam do 1940 roku i zrobiłam to. A następnego dnia zadzwonił James z nowiną, że jeśli chcę dostać pracę, Lassiter autoryzował serię skoków do Waterloo, a potem powiedział mi… — urwała, wpatrzona w przeszłość — powiedział, że Shoji dokonał przełomu w teorii temporalnej, że odkrył, dlaczego nie można przenieść przedmiotów do przodu przez sieć, że takie działanie wywoła niekongruencję, która może zmienić bieg historii albo jeszcze gorzej.
— Więc próbowała pani ją odnieść?
— Tak. Poszłam do Shojiego i wyciągnęłam z niego tyle o niekongruencjach, ile mogłam bez wzbudzania podejrzeń. Same złe wiadomości, a najgorsze, kiedy mi powiedział, że przystosowali sieć do zabezpieczenia się przeciwko niekongruencjom i jakie mieliśmy szczęście, że żadna nie powstała wcześniej, bo mogliśmy spowodować załamanie całego kontinuum czasoprzestrzennego.
Spojrzałem na Verity. Patrzyła na panią Bittner ze smutnym wyrazem pięknej twarzy.
— Więc ukryłam łup, jak mówią w kryminałach, i czekałam na koniec świata. Który nastąpił. Katedra została zdekonsekrowana i sprzedana Kościołowi Przyszłego Życia, a potem przerobiona na centrum handlowe.
Wpatrywała się w swoje sherry.
— Jak na ironię okazało się, że to wszystko było niepotrzebne. Mój mąż kochał Salisbury. Tak się bałam, że utrata katedry w Coventry zabije go, ale nie zabiła. Naprawdę wierzył, że kościoły stanowią tylko symbol. Nie przejmował się nawet, kiedy na ruinach zbudowano dom towarowy Marksa i Spencera. — Uśmiechnęła się czule. — Wiecie, co powiedział, kiedy usłyszał, że lady Schrapnell odbudowuje starą katedrę? Powiedział: „Mam nadzieję, że tym razem ustawią iglicę prosto”.
Odstawiła kieliszek.
— Po śmierci Harolda wróciłam tutaj. Dwa tygodnie temu James zadzwonił do mnie i zapytał, czy pamiętam skoki, które razem zrobiliśmy, że wokół 2018 roku jest obszar zwiększonego poślizgu i bał się, że to z powodu niekongruencji. Wtedy już wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, zanim mnie złapią, chociaż on wykrył niewłaściwą niekongruencję. — Podniosła na nas wzrok. — James powiedział mi o kocie i o Tossie Mering. Udało wam się doprowadzić do małżeństwa praprababki lady Schrapnell z tajemniczym panem C?
— Nie całkiem — przyznałem. — Wyszła za niego, ale to nie nasza zasługa.
— To był kamerdyner — wyjaśniła Verity — pod przybranym nazwiskiem.
— Oczywiście — zawołała pani Bittner i klasnęła w żylaste dłonie. — Stare rozwiązania zawsze są najlepsze. Kamerdyner, fałszywa tożsamość, najmniej podejrzana osoba… — popatrzyła na nas znacząco — …zagubiony list. — Wstała. — Schowałam ją na strychu.
Ruszyliśmy po schodach.
— Bałam się, że jeśli ją przeniosę, tylko pogorszę sytuację — mówiła pani Bittner, powoli wchodząc na stopnie — więc zostawiłam łup tutaj, kiedy wyjechaliśmy do Salisbury. Dobrze ją ukryłam i dopilnowałam, żeby wynająć dom bezdzietnym ludziom… dzieci są takie ciekawskie, sami wiecie… ale wciąż się bałam, że ktoś wejdzie na górę, znajdzie ją i zrobi coś, co zmieni bieg historii. — Obejrzała się na mnie, przytrzymując się poręczy. — Ale już się zmienił, prawda?
— Owszem — przytaknąłem.
Nie mówiła nic więcej. Zdawała się skupiać wszystkie siły na wspinaczce po schodach. Kiedy weszliśmy na pierwsze piętro, poprowadziła nas korytarzem obok sypialni i otworzyła wąskie drzwi, za którymi znajdowały się następne, bardziej strome schody.
— Te prowadzą na strych — oznajmiła, lekko zdyszana. — Przepraszam. Muszę chwilę odpocząć, zanim pójdę dalej. W sypialni jest krzesło.
Pobiegłem je przynieść i pani Bittner usiadła.
— Podać pani szklankę wody? — zaproponowała Verity.
— Nie, dziękuję, kochanie. Opowiedzcie mi o tej niekongruencji, którą spowodowałam.
— Nie pani jedna uważała, że strusia noga biskupa jest niezniszczalna — zacząłem. — Podobnie myślała przewodnicząca Komitetu Kwiatowego nazwiskiem…