— Z powodu korków — przetłumaczyła Verity.
— Jeżeli ciężarówka nie może dojechać z powodu korków, jak mamy się dostać do katedry?
— Wszyscy będą w katedrze, zanim przyjedziecie. Och, świetnie — powiedział do kogoś innego. — Carruthers dodzwonił się do agencji wynajmu.
— Świetnie — przytaknąłem i coś mi przyszło na myśl. — Nie przysyłajcie solara. Tutaj jest pochmurno, chyba zaraz zacznie padać.
— O rety. Lady Schrapnell koniecznie chce mieć słońce na konsekracji — jęknął i rozłączył się.
Tym razem zniosłem strusią nogę biskupa aż na drugie piętro, zanim komunikator ponownie zadzwonił. Po raz drugi zgłosił się pan Dunworthy.
— Wysyłamy samochód.
— Samochód będzie za mały na… — zacząłem.
— Przyjedzie za dziesięć minut — ciągnął. — T.J. chce cię zapytać o niekongruencję.
— Niech pan mu powie, że porozmawiam z nim po przyjeździe — rzuciłem i przerwałem połączenie.
Komunikator zabrzęczał. Wyłączyłem go i zniosłem strusią nogę biskupa do niedużego westybulu, już zagraconego rozmaitymi przedmiotami.
— Wysyłają samochód — uprzedziłem Verity. — Przyjedzie za dziesięć minut.
Wszedłem do bawialni, żeby porozmawiać z panią Bittner.
— Wysyłają samochód, żeby nas zawieźć na konsekrację — zawiadomiłem ją. — Podać pani płaszcz? Albo torebkę?
— Nie, dziękuję — odparła spokojnie. — Pańskim zdaniem to dobry pomysł, żeby pokazać światu strusią nogę biskupa? Myśli pan, że ona nie zmieni historii?
— Już zmieniła — oświadczyłem. — Podobnie jak pani. Zdaje pani sobie sprawę, co pani zrobiła? Dzięki pani odkryliśmy całą klasę przedmiotów, które można przenosić przez sieć do przodu. Inne skarby, które zniszczył ogień. Dzieła sztuki, książki i…
— Pamiętniki sir Richarda Burtona — podsunęła. Podniosła na mnie wzrok. — Żona spaliła je, kiedy zmarł. Ponieważ go kochała.
Usiadłem na sofie.
— Nie chce pani, żebyśmy zabrali strusią nogę biskupa?
— Nie. — Potrząsnęła siwą głową. — Nie. Ona należy do katedry. Pochyliłem się do przodu i ująłem jej dłonie.
— Dzięki pani przeszłość nie będzie tak bezpowrotnie stracona, jak myśleliśmy.
— Fragmenty przeszłości — powiedziała cicho. — Lepiej znieście na dół resztę rzeczy.
Kiwnąłem głową i ruszyłem z powrotem na strych. W połowie schodów wpadłem na Verity, która ostrożnie niosła paliusz czapnika na wyprostowanych ramionach.
— To wręcz zdumiewające — zacytowała, świetnie naśladując głos pani Mering — jakie skarby ludzie trzymają na strychach.
Wyszczerzyłem do niej zęby i pospieszyłem na górę. Zniosłem dziecięcy krzyż i płytę ołtarzową i właśnie taszczyłem po schodach drewnianą szesnastowieczną skrzynię, kiedy Verity zawołała:
— Przyjechał samochód.
— To nie solar? — upewniłem się.
— Nie — odparła. — To karawan.
— Z trumną w środku?
— Nie.
— Świetnie, więc wystarczy miejsca — ucieszyłem się i wyniosłem skrzynię przed dom.
Starożytny karawan z archaicznym napędem wyglądał tak, jakby używano go w czasie pandemii, ale przynajmniej był duży i otwierał się z tyłu. Kierowca gapił się na stos skarbów.
— Urządzacie kiermasz staroci?
— Tak — potwierdziłem i władowałem skrzynię do tyłu.
— Wszystkiego nie zmieścicie — oświadczył z przekonaniem. Wepchnąłem skrzynię jak najdalej do przodu i wziąłem od Verity srebrny kandelabr.
— Zmieścimy — zapewniłem. — Umiem doskonale pakować. Daj mi to.
Wszystko się zmieściło, chociaż musieliśmy postawić posążek Św. Michała na przednim fotelu.
— Pani Bittner może siedzieć z przodu — powiedziałem do Verity — ale ty i ja musimy się wcisnąć z tyłu.
— A strusia noga biskupa? — zapytała.
— Wezmę ją na kolana. Wróciłem do bawialni.
— Samochód załadowany — powiedziałem do pani Bittner. — Jest pani gotowa? — chociaż nie wyglądała na gotową. Wciąż siedziała cichutko w fotelu obitym perkalem.
Pokręciła głową.
— Jednak nie pojadę z wami — oświadczyła. — Mój bronchit…
— Nie pojedzie pani? — zawołała Verity od drzwi. — Przecież to pani uratowała te skarby. Powinna pani je zobaczyć w katedrze.
— Już je widziałam w katedrze — powiedziała. — Nie mogą wyglądać piękniej niż tamtej nocy, wśród płomieni.
— Pani mąż chciałby, żeby pani pojechała — nalegała Verity. — On kochał tę katedrę.
— To tylko zewnętrzny symbol czegoś większego — odparła. — Jak kontinuum.
Kierowca wsadził głowę w drzwi.
— Podobno państwo się spieszą.
— Już idziemy — rzuciłem przez ramię.
— Proszę, niech pani pojedzie — Verity uklękła obok fotela. — Powinna pani tam być.
— Nonsens — stwierdziła pani Bittner. — Czy przestępca towarzyszył Harriet i lordowi Peterowi podczas ich miodowego miesiąca? Nie. Przestępca zostaje sam, żeby rozpamiętywać swoje grzechy i konsekwencje swoich uczynków, co właśnie zamierzam robić. Chociaż w moim przypadku konsekwencje są trochę inne, niż się spodziewałam. Potrzebuję czasu, żeby się przestawić. Tak długo nosiłam worek pokutny i posypywałam głowę popiołem.
Olśniła nas nagłym uśmiechem i w jednej ulotnej chwili zobaczyłem, dlaczego Jim Dunworthy, Shoji Fudżisaki i Bitty Bittner stracili dla niej głowy.
— Na pewno pani nie pojedzie? — zapytała jeszcze raz Verity, powstrzymując łzy.
— W przyszłym tygodniu, kiedy poprawi mi się z bronchitem — przyrzekła. — Wy dwoje możecie mnie oprowadzić.
— Mówił pan, że musicie być w Oksfordzie przed jedenastą — odezwał się kierowca. — Nigdy nie zdążymy.
— Zdążymy — uciąłem i pomogłem wstać pani Bittner, żeby odprowadziła nas do samochodu.
— Na pewno dobrze się pani czuje? — zatroskała się Verity. Pani Bittner poklepała ją po ręku.
— Doskonale. Wszystko skończyło się lepiej, niż przypuszczałam. Alianci wygrali drugą wojnę światową — ponownie błysnęła uśmiechem Zulejki Dobson — a ja pozbyłam się ze strychu tej ohydnej strusiej nogi biskupa. Czego chcieć więcej?
— Krzyż zasłaniał mi widok, więc przeniosłem go na przód — powiedział kierowca. — Wy dwoje musicie siedzieć z tyłu.
Pocałowałem panią Bittner w policzek.
— Dziękuję — szepnąłem i wgramoliłem się do samochodu.
Kierowca podał mi strusią nogę biskupa. Umieściłem ją na kolanach. Verity przecisnęła się obok mnie, pomachała do pani Bittner i odjechaliśmy pełnym gazem.
Włączyłem znowu komunikator i zadzwoniłem do pana Dunworthy’ego.
— Już jedziemy — oznajmiłem. — Powinniśmy dojechać za jakieś czterdzieści minut. Niech pan powie Finchowi, żeby dalej grał na zwłokę. Załatwił pan robotników, żeby na nas czekali?
— Tak — potwierdził.
— Dobrze. Czy arcybiskup już przyjechał?
— Nie, ale lady Schrapnell przyjechała i dostała szału. Chce wiedzieć, gdzie pan znalazł strusią nogę biskupa i jakie kwiaty powinny w niej stać. Zgodnie z programem nabożeństwa.
— Żółte chryzantemy — poinformowałem i rozłączyłem się. — Wszystko gra — powiedziałem do Verity.
— Nie całkiem, Sherlocku. — Siedziała oparta o bok karawanu, z kolanami podciągniętymi pod brodę. — Jeszcze parę szczegółów wymaga wyjaśnienia.
— Owszem — przytaknąłem. — Mówiłaś, że wiesz, na czym polegała pokrewna misja Fincha. Na czym?